Dziennikarz, podróżnik, publicysta, historyk, a od niedawna również wydawca. Z żoną Anią tworzy zgrany duet. Spełniają się w roli rodziców dwójki dzieci. Przed zgiełkiem miasta uciekają na Mazury do domu z ogrodem, gdzie uwielbiają wypoczywać...
Pewnie nie narzeka pan na nudę w studiu "Dzień Dobry TVN"?
Marcin Meller: - Nigdy! Nasz program ma to do siebie, że za każdym razem dzieje się coś zupełnie nowego. Nie mogłoby mi się to znudzić, bo historie, które opowiadamy i goście, którzy do nas przychodzą, są fascynujący. Przez wszystkie te lata poznałem wiele wspaniałych osób. Będąc jeszcze naczelnym "Playboya" zdarzyło mi się poprosić gościa "DD TVN" o napisanie jakiegoś tekstu albo zlecałem dziennikarzom artykuł o nim. Teraz pracuję w wydawnictwie i wiem, że wiele historii, które słyszałem w "DD TVN", można przekuć w książki. Jedne kręcą mnie bardziej, inne mniej, ale zaskoczeń nie brakuje.
Wciąż miewa pan tremę?
- I to całkiem często. Na przykład gdy czekamy na "trudnego" gościa. Mamy wtedy stan mobilizacji, któremu towarzyszy lekka trema. Są i inne sytuacje. Aniołem nie jestem, od lat piszę felietony, często złośliwe, więc z kilkoma osobami mam na pieńku. A one czasem są naszymi gośćmi. Bywa dziwnie, ale zwykle udaje się zakopać topór wojenny na czas rozmowy. Magda Mołek, z którą prowadzę "DD TVN", urodziła dziecko, więc pracuję na zastępstwach, co dwa tygodnie z kimś innym. To też bywa stresujące. Z Magdą dobrze się znamy, a z kimś nowym zawsze jest ten element niepewności.
Na co dzień gości pan na kanapie TVN po kilkanaście osób. Prywatnie też jest pan taki towarzyski?
- Na tym etapie życia już mniej. Mam dwójkę dzieci w wieku przedszkolnym, więc idealny wieczorny scenariusz wygląda tak, że bawimy się z nimi, potem kładziemy je spać, siadamy na kanapie i włączamy dobry serial. Czasem chcemy się zmobilizować, żeby wyjść do ludzi i spotkać się z dawno niewidzianymi znajomymi. Ostatnio w wolny weekend zostawiliśmy dzieci dziadkom. Mieliśmy bogate plany rozrywkowe. A skończyło się tak, że w ogóle nie wyszliśmy z domu, bo nam się nie chciało. Ot, uroki bycia rodzicem dwójki maluchów.
Czerwone dywany i ścianki omija pan szerokim łukiem.
- To nie moja bajka. Bywam na medialnych rautach, o ile wiążą się z moją pracą, jak np. nowa ramówka TVN. Fajne jest to, że zawsze można wtedy spotkać paru dawno niewidzianych znajomych. Poza tym, nawet nie miałbym czasu na takie "bywanie", bo praca w wydawnictwie książkowym jest bardzo absorbująca, a odbywa się z dala od błysku fleszy. Do tego dochodzi jeszcze "DD TVN", "Drugie śniadanie mistrzów" i felietony do "Newsweeka".
Oboje z żoną uwielbiacie podróże. Dzieci też?
- Mają 4 i 6 lat, a przez nasz tryb życia są bez przerwy w ruchu. Cały czas gdzieś jeździmy, latamy, śpimy w różnych miejscach. Tak więc dla nich to naturalny stan rzeczy. Jeżeli gdzieś im się spodoba, namawiają nas, żeby tam wrócić. Mają zadatki na dobrych podróżników.
Razem z żoną napisał Pan książkę "Gaumardżos" o Gruzji. Będą kolejne podróżnicze publikacje?
- Na pewno nie teraz, bo praca zajmuje mi sporo czasu. A żona sama pisze. Mieliśmy pomysł, żeby znowu wydać coś wspólnie, ale wszystko rozbiło się o inne zobowiązania. Mamy małe dzieci, drugi raz nie będziemy przeżywać ich dzieciństwa. Czas spędzony razem jest dla nas ważniejszy, a do książki zawsze można wrócić. Na razie najwięcej frajdy sprawia nam życie z przedszkolakami.
A Gruzję wciąż pan odwiedza?
- Jak najbardziej. Ostatnio sporo się po niej włóczyłem, bo przygotowaliśmy z żoną nowe wydanie naszej książki. Chcę też znowu zabrać tam dzieci. Gucio był już w Gruzji dwa razy, nawet jako niemowlak, ale jeszcze muszę pojechać tam z Basią.
Jesteście małżeństwem piszącym. Wykonywanie tego samego zawodu sprawia, że dogadujecie się lepiej w życiu prywatnym?
- To świetne połączenie, bo funkcjonujemy w tym samym świecie - mediów i literatury, a jednocześnie robimy różne rzeczy. Zawsze mamy o czym pogadać. Mnie naprawdę interesuje, co słychać u Ani w pracy, a ją - co u mnie. Neurochirurg oczywiście może dogadać się ze śpiewaczką operową, ale musieliby pewnie sobie wiele rzeczy tłumaczyć, a my nie. Jeśli Anka jest wkurzona, to ja wiem, dlaczego. Poza tym, co jest trochę komiczne, od półtora roku jesteśmy dla siebie bezpośrednią konkurencją, bo ja piszę felietony do "Newsweeka", a Ania do "Tygodnika Powszechnego". Kiedyś, gdy nie miałem pomysłu na felieton, prosiłem ją o pomoc. Dziś już nie mogę.
Gdzie najchętniej odpoczywa pan od zgiełku miasta?
- Od kilku lat mamy dom w gminie Reszel na Mazurach. To nasza enklawa i ucieczka od miasta. Gdy nasze zobowiązania dotyczą tylko pisania, wówczas siedzimy tam bez przerwy. Czasem w piątki przyjeżdżam do Warszawy załatwiać swoje telewizyjne sprawy, a w niedziele wracam.
Pieli pan ogródek?
- Żona zajmuje się warzywnikiem, ja wycinam chaszcze, które rosną na potęgę. Poza tym nasz dom sprzyja czytaniu i pisaniu. Nie działa internet, często nie ma zasięgu... Zastanawialiśmy się, czy nie postawić masztu, ale doszliśmy do wniosku, że tak jest dobrze. To idealne miejsce do oczyszczenia umysłu.
Paulina Masłowska
***Zobacz materiały o podobnej tematyce***