Małaszyński: Lubię bawić się kinem
Na jakiś czas zniknął z ekranów. Nie pojawiał się ani w filmach, ani w serialach. Teraz Paweł Małaszyński powraca w wielkim stylu - w krótkim czasie do kin wchodzą dwie produkcje, w których gra główne role.
W rozmowie z INTERIA.PL artysta opowiada o swoim aktorskim głodzie, strachu przed kibicami, muzycznych "białych krukach" i o tym, co ma wspólnego z Quentinem Tarantino.
Na początku kariery pojawiał się przede wszystkim na małym ekranie. Seriale, takie jak "Magda M.", "Twarzą w twarz", "Oficer" czy "Czas honoru", zapewniły Pawłowi Małaszyńskiemu sławę, a jednocześnie uwielbienie wśród pań.
Ostatnio coraz częściej można go oglądać także w filmach pełnometrażowych. Zawdzięcza to przede wszystkim Andrzejowi Wajdzie, który obsadził go w swoim "Katyniu", co pozwoliło mu zerwać z wizerunkiem tasiemcowego amanta.
W tym roku mogliśmy go podziwiać już w "Ciachu" Patryka Vegi, a kilka dni temu na ekranach polskich kin zadebiutował kolejny film, w którym gra główną rolę - "Skrzydlate świnie" Anny Kazejak.
Na początku stycznia premierę będzie miał najnowszy obraz z Pawłem Małaszyńskim - "Weekend" Cezarego Pazury.
Poza aktorstwem ogromną pasją Pawła Małaszynskiego jest muzyka. Artysta jest wokalistą gustującego w mocnych brzmieniach zespołu Cochise.
Emilia Chmielińska: Często podkreślasz, że nie angażujesz się w projekty, których fabuła nakreślona w scenariuszu jest mało intrygująca lub nierealistyczna. Co sprawiło, że chciałeś zagrać w "Skrzydlatych świniach" Anny Kazejak?
- To nie do końca chodzi o intrygującą i realistyczna fabułę. Ja po prostu trochę w tym swoim krótkim aktorskim życiu już zrobiłem i nie chcę się powielać. Cały czas staram się poszukiwać czegoś nowego, ciekawego. Wbrew pozorom, tak naprawdę nie dostaję wielu propozycji serialowych czy kinowych, jestem teraz raczej aktorem skupionym na swoim teatrze macierzystym [Teatr Kwadrat - przyp. red.]. Kiedyś może faktycznie było mnie sporo - propozycje, które otrzymywałem, były rzeczywiście takie, że chciałem je realizować . A to, co do mnie ostatnio przychodziło, było bardzo podobne do siebie: wtórne, płaskie i nijakie.
- Długo czekałem na coś ciekawego, na jakieś wyzwanie. I takim właśnie wyzwaniem były "Skrzydlate świnie". Już po pierwszym przeczytaniu scenariusza zdałem sobie sprawę z tego, że bardzo chcę się w ten projekt zaangażować. Poza tym moje życie tak jakoś dziwnie zakręciło koło. Debiutowałem w "Białej sukience", którą napisał Doman Nowakowski. Minęło 8 lat i ponownie spotykam się z jego scenariuszem, którym jestem zachwycony. I wiem, że chcę pójść na casting i zawalczyć o tę rolę...
- Mój udział w "Skrzydlatych świniach" rozstrzygnął się właśnie na castingu. Nie zaproponowano mi tej roli, musiałem o nią powalczyć. Dałem z siebie wszystko, bardzo chciałem być Oskarem. Starałem się też tą myślą zarazić reżyser Anię Kazejak. Chciałem, żeby dała mi szansę, żeby zaryzykowała.
Jak mówiła w wywiadzie dla INTERIA.PL, byłeś dla niej pewnego rodzaju wyzwaniem...
- Wiedziałem, że dla Ani zaangażowanie mnie do roli Oskara nie było łatwe. Znaczący wpływ miały na to rzeczy, które robiłem wcześniej, które w jakiś sposób mnie "uziemiły". Dlatego przed rozpoczęciem zdjęć przeprowadziliśmy długą "męską" rozmowę. Powiedzieliśmy sobie otwarcie o naszych obawach, ale też o oczekiwaniach.
- Podziękowałem wtedy Ani za to, że zaryzykowała, zaufała mi, i że zobaczyła we mnie Oskara. Obiecałem jej też, że dam z siebie wszystko, i że najważniejsze dla mnie jest to, żeby ona jako reżyser była ze mnie zadowolona. I wtedy Ania powiedziała piękne słowa: "Jeżeli pójdziemy na dno - to pójdziemy razem".
- A praca? Na pewno nie była łatwa, ale walczyliśmy wspólnie i też bardzo się wspieraliśmy. Ja jestem zadowolony z efektu końcowego - wiem, że Ania też. Chciałbym jeszcze kiedyś z nią pracować.
Mówiłeś o rolach, które cię uziemiły. Jest jakaś, którą wymazałbyś ze swojego aktorskiego dorobku?
- Nie żałuję żadnej roli, którą zagrałem. Oczywiście, jedne były lepsze, drugie gorsze. My aktorzy nie do końca jesteśmy w stanie przewidzieć ostateczny efekt naszej pracy, bo to praca zespołowa. Czasami czytam scenariusz i myślę sobie: "Świetny tekst, koniecznie chcę to robić, gram". A potem oglądam już zrobiony film i jedyne co mi przychodzi na myśl to: "Inaczej to sobie wyobrażałem".
- "Skrzydlate świnie" to był pierwszy scenariusz, który ani nie było komedią romantyczną, ani dramatem, a główny bohater to też nie był jakiś twardziel z bronią - a ja zazwyczaj takie role odgrywałem i dotychczas takie propozycje do mnie przychodziły. Powstrzymywałem mój aktorski głód, bo nie chciałem powtarzać rzeczy, które już robiłem, chciałem od tego powielania odpocząć. I nagle pojawił się scenariusz o zwykłym facecie, zwykłym człowieku z wielką pasją. Głód aktorski już dłużej nie musiał być powstrzymywany.
Kibic piłkarski, gotów zrobić wszystko dla klubowych barw, trzydziestokilkuletni dzieciak, który unika zobowiązań, a może mężczyzna zagubiony w świecie, w którym każdy czegoś od niego oczekuje? Kim tak naprawdę jest Oskar - bohater, w którego wcielasz się w "Skrzydlatych świniach?
- To taki duży dzieciak, facet co prawda po 30., ale który cały czas jest jeszcze w piaskownicy i nie chce z niej wyjść. Ma dziewczynę, został nawet ojcem. Kocha i dziewczynę i dziecko, ale tak naprawdę nie chce być jeszcze dorosły, nie bierze rzeczywistości do końca na poważnie, bo wtedy by go przytłoczyła. I nagle staje przed decyzją, która może wszystko zmienić - zaczyna powoli dojrzewać, z dużego dzieciaka zmienia się powoli w mężczyznę.
Zobacz zwiastun filmu Anny Kazejak:
- Zaczyna rozumieć pewne rzeczy, dochodzi do niego cała prawda o nim i o ludziach, którzy go otaczają. Zresztą przed trudnymi decyzjami, dokonywaniem wyborów, stają też pozostali bohaterowie filmu, w tym brat Oskara - Mariusz. Myślę, że gdyby była kiedyś druga część filmu - to główni bohaterowie - faceci - byliby już prawdziwymi mężczyznami z krwi i kości. Na razie w "Skrzydlatych świniach" silne są kobiety.
Jak wyglądały twoje przygotowania do roli lidera kibiców piłkarskich? Czy starając się poznać to środowisko zachowywałeś do jego członków dystans, traktowałeś ich stereotypowo, a może sam jesteś lub byłeś kibicem jakiegoś klubu?
- Ponieważ Doman Nowakowski jest kibicem Polonii Warszawa wyszło, że my będziemy spotykać się właśnie z kibicami tego klubu. Moje myślenie o nich na początku było stereotypowe, najzwyczajniej w świecie bałem się pierwszego spotkania z nimi. Zastanawiałem się jak zareagują, czy nie powiedzą: "Przyszedł jakiś aktor, co mu się wydaje, że wie jak zagrać kibica". Okazało się, że się kompletnie myliłem. I teraz już wiem, że nie można oceniać żadnej subkultury, dopóki się jej nie pozna. Oczywiście wypowiadam się tutaj tylko na przykładzie ludzi, których poznałem - a zdaje sobie sprawę, że to tylko niewielka kropla z morza tysięcy kibiców.
- Jedno wiem na pewno, że są to ludzie którzy potrafią łączyć życie zawodowe i rodzinne z ogromną pasją, jaką dla nich jest ich klub piłkarski i futbol. Podobnie jest ze mną. Jestem aktorem, a moją pasją jest muzyka. Mam zespół, nagrywamy płyty, wszystko się toczy powoli, małymi kroczkami. U nich podobnie - to są lekarze, prawnicy, właściciele knajp, ludzie którzy zajmują się zawodowo różnymi rzeczami - ale przychodzi czas, kiedy ściągają koszule, biorą szalik do ręki i idą na mecz. Jest adrenalina i o to chodzi.
Na planie "Skrzydlatych świń" spotkałeś się z Cezarym Pazurą. Czy rola w "Weekendzie" - jego reżyserskim debiucie - to efekt tego spotkania?
- Czarek zaproponował mi tę rolę już jakieś 4 lata temu, na planie drugiej części "Oficera", bo tam się właśnie lepiej poznaliśmy. Powiedział wtedy, że ma scenariusz i chciałby zrobić swój debiut reżyserski. Opowiadał, że to taki klimat "Pulp Fiction", "Przekrętu", Tarantino. Ja takie slogany traktuję dość sceptycznie, ale przeczytałem ten scenariusz i strasznie mi się podobał. Był sprawnie napisany, z humorem. Faktycznie to takie kino gangsterskie, gdzie jest i humor i akcja - czyli wszystko to, na co widz spragniony dobrej rozrywki, przychodzi do kina.
- Jednak wtedy - i ze względów czasowych, ale także finansowych, bo Czarek musiał zebrać odpowiednią sumę pieniędzy, żeby zrobić ten film, w taki sposób w jaki sobie wyobrażał - realizacja "Weekendu" się nie rozpoczęła. Kiedy już prawie mieliśmy zacząć zdjęcia, okazało się, że gramy razem w "Skrzydlatych świniach" i znowu musieliśmy je przesunąć. W końcu w tym roku się udało. Zdjęcia zaczęliśmy w marcu, skończyliśmy pod koniec czerwca , a premiera kinowa zaplanowana jest na 7 stycznia 2011 roku. Czekam na nią niecierpliwie.
- Jak już wcześniej mówiłem, ja tych filmowych ciekawych propozycji nie otrzymuje zbyt dużo i jeśli już pojawia się coś interesującego - bardzo się w tym realizuję. Lubię brać udział w takich projektach jak "Skrzydlate świnie", ale lubię też się kinem zabawić, puścić oko do widza. I taką możliwość dał mi właśnie Maks z "Weekendu".
Zobacz zwiastun filmu Cezarego Pazury:
A co łączy Pawła Małaszyńskiego i Quentina Tarantino?
- Jak ktoś mi wcześniej mówił: "Słuchaj to będzie film w stylu Tarantino, taki polski 'Pulp Fiction'" - to ja odpowiadałem: "Oj, ostrożnie z tymi porównaniami, ostrożnie". Ale widziałem już wstępną wersję filmu i rzeczywiście te porównania są trafione. Bardzo się śmiałem. Sceny akcji są bardzo dobrze zrobione, fajnie zmontowane, a to o nie się najbardziej bałem. Robili to ludzie odpowiedzialni za efekty specjalne w filmie "Casino Royale" i spisali się super. Będzie na co popatrzeć.
Na polskiej scenie jest wielu śpiewających aktorów, ale mało który zajmuje się cięższymi brzmieniami. Czy Cochise to efekt prywatnych upodobań muzycznych? Jak doszło do tego, że zostałeś wokalistą i co było pierwsze - muzyka czy aktorstwo?
- Ja nie jestem aktorem śpiewającym, chociaż czasami ktoś taką łatkę mi przystawia. Muzyka jest moją pasją. Pojawiła się dużo wcześniej niż aktorstwo. Gdzieś na przełomie szkoły podstawowej i liceum kreowała się moja muzyczna osobowość . Zacząłem słuchać różnych kapel, marzyłem o tym, żeby grać rocka. Przewijałem się przez różne zespoły - począwszy od rockowych, przez hardrockowe, blackmetalowe na deathmetalowych skończywszy. W niektórych śpiewałem i pisałem teksty, w niektórych tylko śpiewałem.
- W końcu w 2004 roku podjąłem taką ostatnią próbę stworzenia zespołu. Powstał zespół Cochise. Dla każdego z nas muzyka to pasja, którą łączymy z pozostałymi aspektami naszego życia - mamy pracę, rodziny, wiele innych zobowiązań i muzykę, o której myślimy poważnie. W tym roku w marcu naszym własnym nakładem wydaliśmy płytę "Still Alive", która początkowo miała być tylko demo. Pojawiło się jednak dwa tysiące egzemplarzy, z czego tysiąc sprzedało się przez internet, a w październiku reszta trafiła do sklepów muzycznych - całe osiemset sztuk. Można powiedzieć, że to teraz takie białe kruki (śmiech).
Co znalazło się na "Still Alive"?
- Muzycznie znajduje się to wszystko, co chcieliśmy, żeby się znalazło. Ta muzyka to inspiracje całego zespołu, każdy z nas dał tam coś od siebie . Nie zakładaliśmy, że płyta ma tworzyć jakąś całościową kompozycję, czy jakiś konkretny styl. Nagrywaliśmy wszystko to, co nam się podobało.
Muzyczna pasja ma szansę zatoczyć szersze kręgi?
- Połknęliśmy haczyk i w przyszłym roku wchodzimy do studia, nagrywamy kolejny album. Liczę, że "Back to the beginning" ukaże się jesienią przyszłego roku.
Dziękuję za rozmowę.