Magdalena Witkiewicz o "Uwierz w Mikołaja": Piszę książki, które mają sprawiać ludziom przyjemność
Zanim została pisarką, pracowała w banku jako specjalistka od modeli ekonometrycznych. Ponad 15 lat temu porzuciła ten zawód, by skupić się na pisaniu. To była dobra decyzja, bo dziś Magdalena Witkiewicz jest jedną z najpopularniejszych autorek w Polsce. Niczym gwiazda rocka ma rzesze wiernych fanek, które uważają, że jej powieści jak żadne inne potrafią wprowadzić w dobry nastrój. Doceniła je też Ilona Łebkowska i na podstawie książki "Uwierz w Mikołaja" napisała scenariusz komedii romantycznej, która właśnie weszła do kin. Nam Magdalena Witkiewicz mówi, gdzie szuka inspiracji, jak pisanie książek zmieniło jej życie i dlaczego warto wierzyć w Mikołaja.
Chyba każdy pisarz marzy o tym, by zobaczyć na ekranie bohaterów, których stworzył w książce, usłyszeć kwestie, które pisał przy biurku. W twoim przypadku to marzenie właśnie się spełniło. Do kin trafiła właśnie komedia "Uwierz w Mikołaja" - pierwsza ekranizacja twojej powieści.
Magdalena Witkiewicz: - To coś absolutnie niewiarygodnego! I jacy wspaniale aktorzy tam grają! Czasem sama nie wierzę, że to się dzieje naprawdę. Jeszcze przed premierą, gdzie tylko mogłam, robiłam sobie zdjęcie z plakatem do filmu i wstawiałam na Facebooka. Rozpiera mnie ogromna radość i zadziwienie. Wszystkim wokół mówię: "To jest mój film", na co mój mąż reaguje śmiechem.
No ale to jest "twój film", bo Ilona Łepkowska napisała scenariusz na podstawie twojej książki. Miałaś jakiś wpływ na kształt tego filmu czy wybór aktorów?
- Książkę oddałam w ręce Ilony Łepkowskiej, której ufam całkowicie. Uważam, że jest jedną z najlepszych scenarzystek i producentek w Polsce. Każdy powinien znać się dobrze na swojej robocie. Ona na swojej zna się świetnie, więc jeżeli wzięła sprawy w swoje ręce, wybrała takich, a nie innych aktorów, to wiedziałam, że będzie dobrze. Jeżeli w scenariuszu napisała coś inaczej niż było w książce, to widocznie był w tym jakiś cel. Chociaż zmiany faktycznie są drobne. Praktycznie wszystko to, co się dzieje w domu opieki "Happy End", jest wymyślone przeze mnie, łącznie z piosenką "Łon zimny". Choć muszę powiedzieć, że Ilona wysłała mi scenariusz i od razu na wstępie uprzedziła: "Magda, ja wszystkie zmiany obronię". Chyba myślała, że może z czegoś będę niezadowolona. Ale mi się wszystko bezgranicznie podobało.
To rzadkość. Przeważnie pisarze są przywiązani do każdego swojego słowa i nawet najmniejsza zmiana ich drażni.
- Ja też mam emocjonalny stosunek do tej książki. Jest dla mnie bardzo ważna. Ale zarazem zdaję sobie sprawę, że film rządzi się trochę swoimi prawami. I ja się na tym po prostu nie znam. Nie wiem, co należy zrobić, żeby powstał dobry film. To wcale nie jest takie proste. Ilona pokazywała mi niektóre castingi i dla mnie było zaskoczeniem, gdy okazywało się, że aktor, który wydawał mi się idealny do jakiejś roli, kompletnie do niej nie pasował. To kolejny dowód na to, że warto było oddać książkę w ręce profesjonalistów. Przyznam, że chciałam, żeby akcja działa się na Kaszubach, bo tak jest oryginalnie w książce, a ja jestem lokalną patriotką. Kaszuby znam i uwielbiam. Ale w tej kwestii też film rządzi się swoimi prawami i zdjęcia nakręcono w okolicach Bielska-Białej. Wyszło naprawdę urokliwie, a że niestety nie są to Kaszuby, to jakoś muszę się z tym pogodzić.
Byłaś na planie filmowym?
- Tak. To było dla mnie ekscytujące, bo nigdy wcześniej nie miałam do czynienia ze światem filmu. Nawet z moimi dziećmi statystowałam na planie. Niestety, chyba nie jest to moje powołanie, bo zostałam wycięta. Bardzo zaskoczyło mnie to, ile osób pracuje nad tym, żeby film powstał. Bardzo miłe było też spotkanie z cudownymi aktorami, którzy grali pensjonariuszy domu seniora "Happy End". Kiedy mnie zobaczyli, to powiedzieli: "O matko, a to pani taką książkę napisała? Takie dziecko?!", a przecież ja mam czterdzieści siedem lat. To było bardzo miłe. Niesamowita przygoda i mam nadzieję, że nie ostatnia. Sprzedałam bowiem prawa ekranizacji kilku swoich książek, ale do realizacji filmów na ich podstawie nie doszło. Na razie.
Dom seniora "Happy End" jest ciepłym, fajnym miejscem. Myślisz, że są u nas takie miejsca?
- Oczywiście, że tak. Moja przyjaciółka prowadzi prywatny dom opieki, kocha wszystkich swoich pensjonariuszy i bardzo fajnie o nich mówi. Jej opowieści były dla mnie ogromną inspiracją. Na przykład pan Zenon, który wyrywa laski jedną ręką, to postać prawdziwa. Ten starszy pan miał sparaliżowaną połowę ciała i podczas terapii zajęciowej wyrywał z gazet zdjęcia kobiet. Prawdziwa jest też charakterna Irenka, która trzymała pilota do telewizora i nikomu nie pozwalała go dotykać. Wielu bohaterów moich książek ma swoje pierwowzory. Oczywiście nie opisuję ich jeden do jednego, moja fantazja lubi sobie poszaleć.
Jesteś nazywana specjalistką od szczęśliwych zakończeń. "Uwierz w Mikołaja" to także książka niezwykle pogodna. Chociaż pojawiają się w nim trudne sytuacje, to wszystkie problemy udaje się rozwiązać. To jest twój cel - pisać książki, które wzruszą, rozbawią, wywołają uśmiech?
- Czytelniczki piszą do mnie albo mówią na spotkaniach autorskich, że moje książki są bardzo otulające, poprawiające humor. Dostaję takie maile: "Jak czasami jest mi tak źle i smutno, to wtedy sięgam po twoje książki i od razu jest lepiej". To jest literatura, która ma sprawiać przyjemność, wcale się tego nie wstydzę. Tego typu powieści często są nazywane literaturą kobiecą. Wiele moich koleżanek pisarek nie lubi tego określenia, ale ja nie mam z tym żadnego problemu. Kiedyś od mojego czytelnika, mężczyzny, usłyszałam bardzo fajną definicję literatury kobiecej. Więc według niego to jest literatura, którą czytają kobiety i którą czytają mężczyźni, żeby te kobiety lepiej zrozumieć. I to jest też moja definicja. Oprócz tego jest to literatura dodająca optymizmu, pokazująca, że tak naprawdę z każdej sytuacji, nawet trudnej, można jakoś wyjść. Tylko kiedy siedzisz skulony w pokoju i nawet nie sprawdzisz, czy można otworzyć drzwi, to nic z tym nie zrobisz. Ale jeżeli wykonasz choć jeden krok, potem drugi, to może się udać. Ja sama jestem życiową optymistką. Uważam, że czasami możemy pomóc wygenerować w naszym życiu te szczęśliwe zakończenia.
Nigdy nie miałaś ochoty napisać książki z innego gatunku?
- Ale ja czasami mieszam gatunki. Napisałam kilka powieści z historią w tle, na przykład "Czereśnie zawsze muszą być dwie", które będą w styczniu wznawiane, albo "Jeszcze się kiedyś spotkamy" czy "Córka generała", gdzie akcja dzieje się w dwóch płaszczyznach czasowych. To zanurzanie się w przeszłości bardzo mnie fascynowało. Mam też na koncie thriller psychologiczny "Wizjer", w którym podzieliłam się tym, co kiedyś robiłam w banku, czyli analizowaniem zachowań ludzi w celu przewidywania ich przyszłych decyzji kredytowych. W tej książce dużo było o komputerach, nowych technologiach. Pisanie o tym nie sprawia mi trudności, bo jestem gadżeciarą i kocham wszelakie technologiczne nowinki.
Skoro wspomniałaś o swojej dawnej pracy, to muszę cię zapytać o to, jak to się stało, że porzuciłaś karierę w bankowości na rzecz pisania?
- To jest ciekawa historia. Z wykształcenia jestem ekonomistką, skończyłam zarządzanie i pracowałam jako analityk w banku. Robiłam dosyć skomplikowane analizy, zajmowałam się budowaniem modeli ekonometrycznych. Pisać zaczęłam na urlopie macierzyńskim, szesnaście lat temu. Moja córka była nad wyraz grzecznym dzieckiem, zasypiała o godzinie dziewiętnastej, a wtedy ja miałam wolny wieczór. A że w tamtym czasie mój mąż rozkręcał swoją firmę i był bardzo zajęty, to musiałam coś z tym wolnym czasem robić. I tak zaczęłam pisać książkę. Zawsze lubiłam pisać, ale to były drobne rzeczy. Jak pracowałam w korporacji, to wszyscy znajomi mówili mi, że czekają na życzenia świąteczne, które do nich napiszę, żeby mogli je dalej rozesłać, bo podobno zawsze były fajne. Oczywiście na początku nikomu się nie przyznałam, że piszę książkę. Wtedy uważałam, że zwykli ludzie książek nie piszą, bo to jest coś dziwnego i wyjątkowego.
Faktycznie pisarka brzmi zdecydowanie bardziej intrygująco niż ekonomistka.
- Oj tam, zaraz pisarka. Bardzo długo nie nazywałam się pisarką. Pisarzem to był Ernest Hemingway, Lew Tołstoj, pisarką jest Olga Tokarczuk. A ja po prostu piszę książeczki. Ale wracając do moich początków. Fragmenty tej pierwszej książki wysyłałam mojej mamie, która bardzo dużo czyta. Ale nie powiedziałam jej, że to ja napisałam. Mama do mnie zadzwoniła i powiedziała: "Ale fajne to jest, kto to napisał?". No więc powiedziałam, że ja. A ona na to zdziwiona: "Dziecko, to ty tak piszesz?". Zawsze się śmieję, że wiara matki we własne dziecko jest świetna. To był chyba moment, kiedy zaczęłam myśleć, że może jednak coś z tego będzie. Oczywiście mężowi jeszcze nic nie mówiłam, bo on jest taki zero-jedynkowy pan inżynier. Zresztą dosyć długo miał problem z tym, że zostałam pisarką. Nieraz mi mówił: "Madzia, zajmij się wreszcie normalną robotą. Jak żem cię brał, to byłaś analitykiem, a teraz pisarką zostałaś". Kiedy skończyłam tę pierwszą książkę, to odważyłam się ją wysłać do pani Moniki Szwai. Ona po dwóch godzinach mi napisała: "Pani Magdo, tak bardzo się śmieję, że nie mogę się opanować, jak się opanuję, napiszę więcej". Już następnego dnia napisała, że zdecydowała się wydać tę książkę w swoim wydawnictwie.
I nie wróciłaś już do pracy w banku?
- Nie. Potem pracowałam w firmie odzieżowej, później w firmie mojego taty, która zajmuje się diagnostyką kolejową. Potem przez jakiś czas prowadziłam jeszcze firmę marketingową, ale to też zostawiłam i zostałam pisarką na pełen etat. A od dwóch lat jestem współwłaścicielką wydawnictwa FLOW, które wydaje moje książki, ale też książki innych autorów. Mam rewelacyjną wspólniczkę, moją przyjaciółkę i redaktorkę Annę Seweryn, bo niestety widzę, że mimo mojego wykształcenia, to do biznesu za bardzo się nie nadaję. Wolę pisać książki.
I nieźle ci to wychodzi. W Polsce sprzedałaś ponad milion egzemplarzy twoich książek, dostałaś sporo nagród, niektóre powieści zostały wydane w innych krajach, w tym w Wietnamie i Kazachstanie.
- Zostałam nawet zaproszona do Wietnamu na spotkania autorskie. Zaczęło się od tego, że zgłosiła się do mnie tłumaczka literatury polskiej na wietnamski, która przekładała książki Tokarczuk i Wiśniewskiego. I ona sama zaproponowała, że przetłumaczy moją powieść "Szkoła żon". Od tamtej pory wyszło już w Wietnamie kilka moich książek. Parę książek zostało wydanych w Kazachstanie, niedługo wyjdzie tam "Uwierz w Mikołaja". Oczywiście bardzo mnie to cieszy, ale tak naprawdę każde zainteresowanie ze strony czytelnika, każdy mail czy wiadomość na Facebooku czy Instagramie, jest dla mnie ważna. Udało mi się stworzyć ogromną grupę, chyba mogę powiedzieć, przyjaciółek, które często mi się zwierzają, mówią różne miłe rzeczy. Myślę, że każdemu pisarzowi takie głaskanie jest potrzebne. A ja się tym naprawdę karmię. To jest fajna symbioza.
Wielu pisarzy mówi, że pisanie to jest żmudna, codzienna praca. Trzeba codziennie usiąść przy biurku i pisać, a nie czekać aż przyjdzie wena. U ciebie też tak to wygląda?
- Niestety, jestem bardzo niezdyscyplinowaną pisarką. Zawsze piszę na ostatnią chwilę. To mnie wykańcza, dlatego staram się zmienić, ale po prostu nie umiem. Muszę mieć jasno wyznaczony termin skończenia książki, a i tak niestety czasami go przekraczam. Kiedy już ten czas się zbliża, to piszę właściwie non stop. Moje dzieci zawsze się śmieją, że wtedy na obiad są mrożonki.
Czy twoja kariera pisarska zmieniła życie twojej rodziny?
- Bardzo. Wydaje mi się, że dodało to nam pewnego rodzaju lekkości. Mój mąż miał takie bardzo solidne podejście do pracy. Uważał, że żeby zarobić pieniądze, to trzeba się umęczyć w pocie czoła i wtedy dopiero to jest praca. Ale kiedy widzi, że ja do mojej pracy podchodzę z uśmiechem, piję kawę, to mówi: "Kurczę, to też tak można". Cieszę się, że znalazłam sobie taki kawałek swojego zawodowego świata, bo ja się po prostu do innej roboty nie nadaję. Mąż jest inspektorem nadzoru budowlanego. Jego służbowy strój to są bojówki i polar, więc jak wybieraliśmy się na premierę filmu i miał się wbić w garnitur, to był cały nieszczęśliwy, ale powiedział: "Robię to dla ciebie, bo cię kocham". Czasem mu mówię: "Zobacz, Tomek, jak ja mam fajnie, mam taką świetną pracę, wszyscy mnie lubią. Bo przecież jakby ktoś mnie nie lubił, to nie przychodziłby na spotkanie ze mną". A on na to: "Popatrz, a ja mam zupełnie inaczej. Idę do roboty i tylko sprawdzam, gdzie ktoś chciał mnie oszukać". Więc to są dwa różne bieguny. Ja fruwam, a on bardzo mocno stoi na ziemi. I to chyba dobrze działa na nasz związek.
Drobnymi krokami zbliżają się święta. To dla ciebie magiczny czas?
- Uwielbiam Boże Narodzenie, uwielbiam przygotowywać świąteczne dania, ale chyba jeszcze bardziej lubię ten czas przedświąteczny. Jeśli o mnie chodzi, to dekoracje świąteczne mogłyby się zacząć pojawiać w sklepach już we Wszystkich Świętych. Ja już kupiłam część prezentów, tylko teraz trzeba trzymać kciuki, żebym ich nie rozdała wcześniej.
No ale w Mikołaja to już chyba nie wierzysz?
- Oczywiście, że wierzę. Pamiętam z dzieciństwa, że jak rozmawialiśmy o tym, czy ktoś wierzy w Mikołaja, to zaraz mama albo tata mówili: "Słuchajcie, przecież jak ktoś nie wierzy w Mikołaja, to nie dostanie prezentów pod choinkę". A zatem ja do tej pory wierzę w Mikołaja.
Rozmawiała Izabela Komendołowicz-Lemańska