Reklama

​Magdalena Różczka: Wyśniłam sobie ten film

Dla Magdaleny Różczki premiera filmu "1800 gramów" to spełnienie marzeń. Aktorka, od lat zaangażowana w działalność charytatywną, jest związana z projektem od samego początku. Gwiazda zdecydowała się poruszyć w nim bliski jej temat adopcji.

Dla Magdaleny Różczki premiera filmu "1800 gramów" to spełnienie marzeń. Aktorka, od lat zaangażowana w działalność charytatywną, jest związana z projektem od samego początku. Gwiazda zdecydowała się poruszyć w nim bliski jej temat adopcji.
Magdalena Różczka w filmie "1800 gramów" / TVN Fokusmedia, fot. Michał Stawowiak /materiały prasowe

- Jeżeli filmem "1800 gramów" pomożemy choć jednemu dziecku, które nie będzie się czuło gorsze, to już warto było go zrobić - przekonuje aktorka.

Adrian Luzar: Premiera filmu "1800 gramów" musi być dla ciebie niezwykłym przeżyciem.

Magdalena Różczka: - Doświadczam czegoś takiego pierwszy raz. Zawsze starałam się wybierać projekty, które szczerze polecałam widowni, ale "1800 gramów" to wyjątkowe doświadczenie. Byłam przy tej produkcji od pierwszej myśli o niej i mam wrażenie, że będę jeszcze długo. Na szczęście to dokładnie taki film, jaki sobie wyśniłam. Rodzaj kina, na którym spędzam dobrze swój czas, a wychodząc z sali rosną mi skrzydła i zastanawiam się, co jeszcze mogę fajnego zrobić. Wierzę, że będzie to zaledwie wstęp do rozmowy na tak ważny temat, jakim jest adopcja.

Reklama

Skąd pomysł, by w kinie, zwłaszcza popularnym, nie off’owym, podjąć się takiego wyzwania?

- Mam poczucie, że jeżeli ten temat był poruszany wcześniej, to głównie przez niszę i dokument. Ja natomiast zupełnie inaczej zobaczyłam ten świat. Akcja filmu rozgrywa się w Interwencyjnym Ośrodku Preadopcyjnym (w skrócie IOP - przyp. redakcja), dla którego inspiracją była prawdziwa placówka w Otwocku. Pojechałam tam po raz pierwszy dziesięć lat temu i do dziś to miejsce jawi mi się jako wypełnione miłością i nadzieją. Zależało mi na tym, by stworzyć film, który równie mocno będzie napełniał wiarą w człowieka.

Co najbardziej oczarowało cię w IOP?

- Do czasu, kiedy tam trafiłam, byłam przekonana, że adopcją interesują się tylko osoby, które nie mogą mieć dzieci. To ludzie, którym nagle, gdy odkrywają to miejsce, otwierają się oczy. "A ja produkuję okna, to może im wymienię okna?", "Sprzedaję firanki, to może wywieszę im firanki?". Gdy już znajdują swoje szczęście w IOP, chcą później dać coś dobrego innym dzieciom, które tam zobaczyli, więc tworzą z niego przytulne i kolorowe miejsce. Co jednak napawa mnie największym optymizmem, to ludzie tacy, jak dyrektorka IOP w Otwocku, Dorota Polańska, która ma czwórkę własnych dzieci, a mimo to na co dzień walczy o polepszenie sytuacji porzucanych niemowląt. Właśnie dzięki niej i pozostałym pracownikom ośrodka nauczyłam się, że nawet w najgorszym momencie życia wystarczy jedna osoba, która poda rękę, powie, że "będzie dobrze" albo przytuli, by odmienić los drugiego człowieka.

Mam jednak wrażenie, że o Interwencyjnym Ośrodku Preadopcyjnym nie słyszy się zbyt wiele. Ja dowiedziałem się o nim dopiero przy okazji tego filmu.

- Wcale się nie dziwię. Ja trafiłam tam przez przypadek i nigdy w życiu nie przypuszczałam, że statystyki są takie, jakie są. W Otwocku pojawia się rocznie około setki dzieci - tylko z Warszawy i okolic... Dzięki temu, że istnieje IOP te niemowlaki trafiają do kochających rodziców, którzy dbają o ich rozwój. Nie wiem, co działoby się z nimi, gdyby taki ośrodek nie istniał.

Ewa, bohaterka, w którą się wcielasz, codziennie ratuje "jeden mały świat" jako dyrektorka Interwencyjnego Ośrodka Preadopcyjnego. Jej historia jest inspirowana zawodowym życiem wspomnianej Doroty Polańskiej, związanej z IOP w Otwocku. Jak dużo jest z niej w Ewie?

- Wiele. Przede wszystkim to, że idzie jak czołg. Dorota jest osobą niezwykle ciepłą i delikatną, ale cel, który jej przyświeca czyli walka o lepsze życie swoich małych podopiecznych, sprawił, że uzbroiła się w pancerz. Radzi sobie nawet w najbardziej dramatycznych sytuacjach.

A jak dużo jest w Ewie ciebie?

- Też trochę (śmiech). Ale to już mi trudniej obiektywnie ocenić...


Ewa to kobieta bardzo silna, ale ma także swoje słabości - trudną relację z matką czy brak własnej rodziny, przez który doskwiera jej samotność. Nie jest to oczywista postać.

- Najtrudniejsze było dla mnie znalezienie w sobie tego pancerza, który potrzebny był Ewie. To duża zasługa reżysera, Marcina Głowackiego, który od samego początku powtarzał mi, że muszę zagrać silniejszą, niż jestem w rzeczywistości. To dobrze tłumaczy się w relacji Ewy z matką, w którą wciela się Dorota Kolak. Ewa musiała być silna, bo z jednej strony chciała być jak mama, znana aktywistka, z drugiej - tej najważniejszej osoby po prostu przy niej nie było, zbyt pochłaniało ją pomaganie innym. Ewa sama musiała znaleźć w sobie siłę, żeby dzielnie iść przez życie.

Wy, twórcy filmu, musieliście z kolei znaleźć w sobie siłę przy pracy nad scenariuszem "1800 gramów", którego przez kilka lat powstało wiele wersji.

- Było ich tyle, że nie sposób spamiętać! To oczywiste, że niespełna 100-minutowy film nie jest w stanie pokazać wszystkiego. Na pewno jednak są tam zaznaczone niektóre tematy powiązane z adopcją. Czuwałam bardzo nad tym, by żaden z nich nie został spłycony, nie wydał się nierealny czy śmieszny.

Widać to choćby w historii chorej psychicznie matki, Dylewskiej (Aleksandra Popławska), która musi oddać swoje dziecko...

- To jest niestety prawdziwa historia, jedna z "sytuacji bez wyjścia", o których opowiada nasz film. Ludzie często dziwią się, jak to możliwe, że rodzice oddają swoje dzieci. Czasem pojawiają się okoliczności, które do tego zmuszają. Trzeba poznać te historie, każdą z osobna, by móc je zrozumieć. Pierwsza rzecz, jaką zajmuje się IOP, gdy ktoś oddaje dziecko, to badanie okoliczności tej decyzji. Fundacja stara się zadbać o rodziców, którym niejednokrotnie można pomóc. Mogę przytoczyć losy bardzo dobrej, kochającej mamy, która miała siódemkę dzieci i żyła za kilkaset złotych miesięcznie. Kolejne dziecko, które pojawiło się w jej domu, chciała oddać, ponieważ nie dawała już sobie rady. Wtedy fundacja wsparła ją, by mogła dalej zajmować się dziećmi, także tym nowonarodzonym. Takie historie naprawdę mają miejsce.

Podczas współpracy z IOP w Otwocku poznałaś ich wiele. Rozumiesz teraz, skąd tyle rodziców oddających dzieci do adopcji?

- Mamy, które oddają swoje dzieci, są do tego naprawdę zmuszone i za każdym razem jest to ogromny dramat. Są też jednak rodzice, którzy starają się o adopcję - w "1800 gramów" to postaci grane przez Romę Gąsiorowską i Wojtka Zielińskiego. W naszym filmie jedynie zaznaczyliśmy ich dylematy. Adopcja to trudna decyzja, bo nie zawsze obie połówki czują tak samo, oczywisty jest też ich lęk, czy dadzą sobie radę.

Czy cały scenariusz inspirowany jest prawdziwymi historiami?

- Nie, ale jest ich dużo. Wszystkie scenarzyści usłyszeli ode mnie lub od Doroty Polańskiej. Teraz, oglądając film, w każdym zdaniu i w każdym kadrze słyszę i widzę flesze sytuacji, których byłam świadkiem lub które ktoś mi wcześniej opowiedział. To niesamowite.

Stanowisko reżysera "1800 gramów" zajął Marcin Głowacki, twórca filmu "Mój biegun". Będąc jednak tak bardzo związana z tym projektem, nie bałaś się oddać "1800 gramów" w jego ręce?

- Nie. Wystarczyło zaledwie kilka spotkań, bym zobaczyła, że to bardzo wrażliwy i mądry człowiek. Nie mieliśmy innych poglądów. On w swojej delikatności często pytał, czy "na pewno wszystko jest w porządku" i "czy na pewno też tak to widzisz?". Mówiłam: "przestań już mnie pytać, bo od tego momentu to jest twój film. To ty musisz się pod nim podpisać". Na statku może być tylko jeden kapitan. Ja mu zaufałam i byłam spokojna o efekt końcowy.

Na ekranie z kolei oprócz ciebie także m.in. Zbigniew Zamachowski, Danuta Stenka czy Maciej Zakościelny. Bardziej imponującą obsadę wymarzonego filmu trudno sobie wyobrazić...

- Podobną wyśniłam sobie już dużo wcześniej i nieraz to przez czysty przypadek osoby, które miałam w głowie, faktycznie wystąpiły w filmie. Tak było na przykład z Dorotą Kolak jako moją filmową mamą, z którą pierwszą próbę czytaną miałam trzy lata przed zdjęciami. Naturalną koleją rzeczy było dla mnie to, że spotkałam ją później na planie. Dopiero niedawno dowiedziałam się, że reżyser obsadził ją zupełnie niezależną drogą. Podobnie było z Wojtkiem Mecwaldowskim, który wcielił się w mojego brata, Jacka. Z Wojtkiem przyjaźnimy się od wielu lat, więc to, co pojawiło się między nami na planie było bardzo naturalne.

Największym wyzwaniem musiała być dla was praca z małymi dziećmi.

- Mam jednak wrażenie, że tak jak w Interwencyjnym Ośrodku Preadopcyjnym, tak i na planie wydarzały się cuda - choćby nasza 3-miesięczna aktorka, Mia Diduch, która wcieliła się w główną postać dziecięcą, Nutkę. Wtedy kiedy trzeba zaczynała płakać, wtedy kiedy trzeba zaczynała się uśmiechać. Absolutnie trzeba Mii pilnować, bo z niej wyrośnie filmowy zwierzak (śmiech).

A wierzysz, że filmy takie jak "1800 gramów" mogą zmieniać rzeczywistość?

- Właśnie na to liczę. Dla mnie jeżeli film poruszy choć jedno serce, to już jest zmiana rzeczywistości. Sukcesem będzie, jeśli ktoś pójdzie do kina z dzieckiem lub chociaż porozmawia z nim, że coś takiego, jak adopcja istnieje. Być może potem ci mali ludzie, gdy dowiedzą się, że któryś z kolegów wychowuje się w rodzinie adopcyjnej lub zastępczej, nie będą go wytykali palcami, nie będą myśleli i wmawiali mu, że jest kimś gorszym. Chciałabym nawet, żeby dzieci adopcyjne były postrzegane jako te najbardziej ukochane. Z tego samego powodu napisałam wraz z Martą Wysocką-Jóźwiak książkę dla najmłodszych "Gabi. Możesz wszystko!" o dziewczynce, która wychowuje się w rodzinie zastępczej. Wierzę, że im więcej będziemy o adopcji mówić, tym większa szansa, że przestanie to być temat tabu czy ukrywany fakt. Jeżeli filmem "1800 gramów" pomożemy choć jednemu dziecku, które nie będzie się czuło gorsze, to już warto było go zrobić.

Czy jako aktorka czujesz, że możesz zmienić więcej?

- Wierzę, że jestem głosem bardziej słyszalnym, niż choćby głos dzieci, które potrzebują pomocy. To jest przede wszystkim moje zadanie - mówić tak, by ktoś usłyszał. Dzięki temu filmowi czuję, że to możliwe. Największą radością są dla mnie młodzi ludzie, którzy piszą, że dzięki spotkaniu ze mną poczuli się na tyle silni i ważni, by komuś pomóc. Na pierwszy rzut oka wydaje nam się zawsze: "co ja mogę? Nie mam pieniędzy, ani władzy. Co ja mogę, żeby zmienić świat?". A jeżeli piętnastoletni chłopiec opowiada mi, że postanowił chodzić w wolne soboty do domu starości, by czytać książki komuś, kto sam nie może tego zrobić, to mnie to rozczula. To takie ziarenko zasadzone w tej osobie. Namawiam zawsze, by spróbować komuś pomóc. To jest tak piękne uczucie, że później sam chcesz robić to dalej.

Prywatnie jesteś matką dwójki dzieci, ale czy sama zdecydowałabyś się na adopcję? Wokół tego tematu wciąż jest w Polsce wiele nierozwiązanych spraw.

- Gdy coraz bardziej zgłębiam temat rodzin adopcyjnych, zauważam, że największą bolączką w naszym kraju jest niewielka liczba poradni dla takich rodziców. Ludzie, którzy decydują się na adopcję później zostają sami z pytaniami i problemami. Gdyby było więcej miejsc, które dają im pomoc i narzędzia, myślę, że byłoby znacznie więcej szczęśliwych domów adopcyjnych.

Może po filmie "1800 gramów" się to zmieni?

- Mam taką nadzieję. Uważam, że w życiu nie ma przypadków. Ten film powstał po to, by coś ruszyło do przodu. Od najmniejszych zmian w myśleniu, aż po strukturalne posunięcia - moim zdaniem jest to możliwe.


INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Magdalena Różczka | 1800 gramów
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama