Maciej Stuhr: W tym roku galę poprowadzę sam
Wielkimi krokami zbliża się rozdanie Europejskich Nagród Filmowych. Do tej pory w Polsce taka gala odbyła się tylko raz - w 2006 roku w Warszawie. Po 10 latach znów gościć będziemy śmietankę europejskiego kina. Wybitni aktorzy, olśniewające aktorki i poważani reżyserzy zjadą się na ten szczególny wieczór do Wrocławia, tegorocznej Europejskiej Stolicy Kultury. 29. Gala ENF odbędzie się już 10 grudnia i poprowadzi ją Maciej Stuhr. Podobnie było w Warszawie, gdzie u boku aktora pojawiła się Sophie Marceau. Czy i tym razem będzie towarzyszyć mu zagraniczna piękność? Maciej Stuhr uchyla rąbka tajemnicy.
Już po raz drugi poprowadzi pan galę Europejskich Nagród Filmowych. To prestiżowe wydarzenie porównywane jest do rozdania amerykańskich Oscarów. Czuję się pan wyróżniony?
Maciej Stuhr: Zawsze mówię, że mam dwa zawody: aktora i konferansjera. Moim zdaniem ten drugi nie ma z aktorstwem zbyt wiele wspólnego, mimo że również wiąże się z występowaniem przed publicznością. Prowadzenie takiej gali to na pewno szczyt moich konferansjerskich marzeń. Nie łudzę się, że kiedykolwiek będzie mi dane prowadzenie Oscarów, chociażby z racji bariery językowej i braku styczności z showbiznesem amerykańskim. Na naszym kontynencie ENF to zdecydowanie najbardziej prestiżowe wydarzenie filmowe, a więc i ogromny zaszczyt dla mnie - tym bardziej, że poprowadzę galę po raz drugi. Cieszę się, że po dziesięciu latach, które minęły od pierwszej gali, wciąż jestem brany pod uwagę.
Jak wspomina pan wieczór z 2006 roku? Prowadził Pan wtedy galę w duecie z Sophie Marceau.
- To było bardzo przyjemne a jednocześnie okropne doświadczenie. Przede wszystkim pamiętam potężny stres, który trudno nazwać po prostu tremą. W ostatnim tygodniu przygotowań przed galą byłem człowiekiem naprawdę chorym z nerwów. Na szczęście, kiedy znalazłem się na scenie wszystkie złe emocje minęły i od tego momentu mam tylko przyjemne wspomnienia. To był dla mnie wspaniały wieczór i mam nadzieję, że tak też pamiętają go inni uczestnicy gali. Miałem rewelacyjną publiczność z Pedrem Almodóvarem i Penélope Cruz na czele. Przeżyciem jedynym w swoim rodzaju było dla mnie znalezienie się u boku Sophie Marceau. Byłem oszołomiony jej niezwykłą urodą, która na żywo robi jeszcze większe wrażenie, pogodą ducha, kulturą i profesjonalizmem. Na pewno na długo zapamiętam to spotkanie.
Może pan zdradzić, z kim w tym roku będzie prowadził Pan galę ENF?
- Oczywiście mogę zdradzić. To żadna tajemnica. W tym roku galę poprowadzę sam.
Większa odpowiedzialność, ale i ogromne docenienie.
- Zgadza się. Chociaż muszę przyznać, że zawód konferansjera wbrew pozorom łatwiej wykonuje się w pojedynkę. Na to, by duet błyszczał - jak Dorota Wellman z Marcinem Prokopem, czy Wojciech Mann z Krzysztofem Materną pracuje się latami. Przypadkowe pary konferansjerów mogą ładnie prezentować się na scenie i świetnie wypaść za sprawą dobrego pomysłu, ale ich zgranie się i występ wymaga o wiele, wiele większego nakładu pracy.
Do Wrocławia przyjadą największe gwiazdy i twórcy europejskiego kina. Można to chyba uznać za sygnał, że polska kinematografia dorównuje światowemu poziomowi?
- Sądzę, że nikt w Europie nie ma co do tego większych wątpliwości. Z roku na rok polskie kino ma się coraz lepiej. Odzwierciedla to przede wszystkim zainteresowanie widzów nowymi polskimi produkcjami. Co najmniej raz w miesiącu odbywa się premiera filmu z naszego rodzimego podwórka, który przyciąga tysiące zainteresowanych widzów. Trzeba też pamiętać, że kilka naszych produkcji odniosło sukces także za granicą. Wystarczy wspomnieć nie tak dawny niezwykły oscarowy i festiwalowy sukces "Idy" Pawła Pawlikowskiego. Kiedy taki film pojawia się gdziekolwiek na świecie, uwaga kinomanów zwraca się od razu w stronę kinematografii danego kraju. Tak było z kinem czeskim i rumuńskim, tak też jest z kinem irańskim. Trzeba przyznać, że "Ida" otworzyła nam wiele drzwi. Ważne byśmy potrafili to wykorzystać.
Jako członek Europejskiej Akademii Filmowej musi pan obejrzeć wszystkie nominowane w tym roku filmy. Czy ma pan swojego filmowego faworyta?
- Zostało mi do obejrzenia jeszcze kilka produkcji, ale jak do tej pory w pamięć zapadł mi pewien niemiecki film - na pewno nie z gatunku tych miłych, łatwych i przyjemnych. Mówię o "Toni Erdmann" w reżyserii Maren Ade. To bardzo wymagający film, który na długo zostaje we wspomnieniach. Na bardzo, bardzo długo...
W tym roku Europejska Akademia Filmowa zdecydowała się zorganizować galę we Wrocławiu, tegorocznej Europejskiej Stolicy Kultury. Co sądzi pan o tym tytule? Czy słusznie to właśnie Wrocław został okrzyknięty miastem kultury?
- Na tytuł Europejskiej Stolicy Kultury Wrocław jak najbardziej sobie zasłużył. Skojarzenia z tym miastem to wspaniałe zabytki i twórcy teatru, muzyki czy architektury. Trudno mi sobie wyobrazić lepsze miejsce do przeprowadzenia takiego całorocznego festiwalu, bo tak chyba mogę nazwać to wyróżnienie. Poza tym historia Wrocławia i jego multikulturowość predestynują właśnie do tego, żeby Europejczycy spotkali się właśnie w tym mieście, poruszając różne zagadnienia związane z kulturą.
Ma pan jakieś prywatne wspomnienia związane z Wrocławiem?
- Dziesięć lat temu kręciliśmy we Wrocławiu film Filipa Bajona. "Fundacja" była wspaniałą przygodą i czasem, kiedy zawarłem naprawdę wartościowe znajomości z reżyserem, Robertem Więckiewiczem, Agatą Kuleszą, Elą Jarosik czy Janem Nowickim. Na zawsze zapamiętam ten czas, był dla mnie prywatnie bardzo udany.
Zakończyła się właśnie emisja serialu "Belfer", w którym zagrał pan tytułową rolę. Jakie wyzwania zawodowe stawia przed panem najbliższy rok?
- Prawdopodobnie wiosną rozpoczną się nagrania do kontynuacji serialu, więc będzie co robić. W zeszłym roku pracowałem wręcz tytanicznie. Mam na koncie pięć filmów, dlatego teraz staram się być bardziej wybredny, żeby zachować jakąś równowagę.
A jak wyglądają pana plany świąteczne? Tradycyjne polskie święta, wyjazd za granicę?
- Zdecydowanie plany związane z Polską. Mamy nowego członka rodziny, więc spędzę spokojne święta w zaciszu domowym.