Maciej Stuhr: Ekstremalnie intensywne 7 lat

Maciej Stuhr /Piotr Bławicki / Dzień Dobry TVN /East News

Aktor, satyryk. Jego dobra passa trwa: właśnie zagrał w trzech świetnych filmach ("Excentrycy", "Listy do M. 2", "Planeta Singli"), a wkrótce zobaczymy go w serialu "Belfer".

Nie tak dawno stuknęła panu czterdziecha. Jakieś wrażenia?

Maciej Stuhr: - Przyjąłem ją z optymizmem i pewnym zaciekawieniem.

Zaciekawieniem, co będzie za rogiem?

- Raczej kim ja będę za rogiem. 40. urodziny są symboliczne, to takie spotkanie z samym sobą. Zaczął mnie ogarniać przyjemny spokój. Nachodziły myśli: już nie muszę się szarpać, wojować, rozmieniać na drobne, mogę bardziej skupić się na sobie.

Może zbyt intensywny, stresujący czas za panem?

- Prawdopodobnie. Jeśli ma się szczęście uprawiać ten zawód tak intensywnie jak ja: skakać z filmu do filmu, teatru, szkoły i studia nagrań, a hamulec nie jest choć trochę zaciągnięty - to się z tej pracy nie wychodzi. I w moim życiu tak bywa.

Więc chciałby pan zwolnić, dać sobie czas na życie?

- Tak! Zadbać o dom, bliskich, o mamę, córkę, żonę...

To ja panu powiem, że siedem lat temu, gdy kręcił pan "Glinę", w wywiadzie dla "Tele Tygodnia" mówił mi pan dokładnie to samo!

- Boże, naprawdę?

Naprawdę.

- Więc biorąc pod uwagę perspektywę tych siedmiu lat - ekstremalnie intensywnych! - wygląda na to, że jakoś okrutnie mi się nie udało. Tylko czy... jeśli mężczyzna jest w wieku 33 lat, to nie jest moment na ekstremalnie intensywną pracę? Dzięki temu co było do udowodnienia, udowodniłem. I już więcej nie udowodnię. Jeśli ktoś nie uwierzył, że jestem aktorem, tylko mało zdolnym synem swojego ojca, bo takie są opinie w internecie, to już nie uwierzy.

O panu dziś rzadziej się mówi "Mały Stuhr". To raczej wielki Jerzy stał się ojcem Maćka. Subtelna różnica, ale... różnica.

- No nie wiem, co on na to.

Wspominał pan kiedyś, że tato bardzo zdominował pana dzieciństwo. Czy wasze relacje już teraz wróciły do normy?

- Oczywiście. Ojciec, który był lekko apodyktyczny, mimo profesorsko-mentorskiego stylu, jaki z wiekiem mu się pojawił, jest człowiekiem, który codziennie toczy walkę o pokorę. Czasem przegrywa, czasem wygrywa. Z wiekiem stał się spokojniejszy, bardziej otwarty, tolerancyjny. Złagodniał.

Reklama

Pewnie poważna choroba nie jest bez znaczenia.

- No zdecydowanie...

Chciałby pan zwolnić tempo, a ja ostatnio widziałam pana nie tylko w teatrze u Warlikowskiego w "Kabarecie Warszawskim", ale i w dwóch fajnych nowych filmach.

- Odpukać, idzie dobrze. Z góry przepraszam, że jest mnie teraz wszędzie dużo, nie miałem żadnego wpływu na to, że wszystkie moje filmy prawie naraz wchodzą na ekrany. Poprawia mi nastrój, że ani "Excentryków", ani "Planety Singli" nie muszę się wstydzić. Wyszły przyzwoicie. Mam nadzieję, że dadzą widzom trochę radości.

Nie tylko radości - są czymś więcej niż błahą rozrywką.

- Zdradzę pani, że gdy pracowałem na planie "Planety Singli", a koledzy z teatru pytali, co akurat robię, wstyd mi było przyznać, że kręcę komedię romantyczną. Uświadomiłem sobie, jak wiele złego musiało zdarzyć się z polską komedią, skoro ja się tak wstydzę! Sporo było komedii banalnych, często w luksusowych, nieprzystających do polskiej rzeczywistości wnętrzach. Dlatego z producentem i aktorami "Planety Singli" od początku dzieliłem się wątpliwościami: "Zróbmy wszystko, żeby rzecz się udała. Albo nie róbmy tego wcale" - mówiłem.

Wszystko zaczyna się od scenariusza...

- Prace nad nim trwały wyjątkowo długo - o czymś takim jak przy "Planecie Singli" czytałem dotąd wyłącznie w doniesieniach zza wielkiej wody. Pomysł na film przyniosła Urszula Antoniak: oto gwiazda telewizyjnego show namawia miłą panienkę, żeby umawiała się na randki przez internet, a potem wykorzystuje te sceny w swoim programie...

Ośmieszając randkowiczów. Panu jako kabareciarzowi też się to zdarzało w "Po żarciu"?

- Kabaret żywi się rzeczywistością, ale akurat randkowania nigdy nie przerabiałem - w tym względzie pofolgowałem sobie dopiero teraz (śmiech). Tekst przez scenarzystów poprawiany był wielokrotnie, w końcu jeszcze pojechał do Ameryki, gdzie ponownie był korygowany przez specjalistów od scenariuszy, przyjaciół reżysera filmu, Mitji Okorna. Wreszcie wyglądał tak, że powiedzieliśmy sobie wszyscy: "No, to teraz spróbujmy to nakręcić". Z tym że w przypadku tej produkcji sprawdziła się stara zasada: najlżejsze filmy powstają w największych bólach. Praca była katorżnicza, po 15 godzin dziennie. Byliśmy wyczerpani fizycznie i psychicznie.

Ale opłaciło się, wyszło fajnie, zabawnie i niegłupio. Chyba nie nudziło się panu również na planie "Excentryków"? Dyryguje pan orkiestrą! Pewnie łatwo nie było, mimo że muzykę ma pan w genach - mama jest przecież skrzypaczką.

- Miałem jedną ambicję - jeśli film przyjdą obejrzeć muzycy, żeby sobie pomyśleli, że nikt im tu kitu nie wciska, że np. ktoś gra w basie, a słychać sopran. Wiązało się to z pracą w zaciszu domowym, tudzież hotelowym, gdzie gapiłem się jak cielę na malowane wrota w ekran komputera, naśladując Wiesława Pieregorólkę, który wcześniej telefonem nagrał dla mnie siebie w czasie dyrygowania. Tu pokazywał trąbkom, że mają solo, tam puzonom, a ja powtarzałem jego ruchy...

Nigdy wcześniej nie miał pan z dyrygenturą do czynienia?

- Tyle tylko, ile w szkolnym chórze, kiedy widziałem, jak dyrygent mną dyryguje. Umiem taktować, wiem, kiedy takt jest na cztery, kiedy na trzy, i jak się to ręką pokazuje. Niemniej prowadzenie kilkunastoosobowej orkiestry to wyższa szkoła jazdy, zwłaszcza dyrygowanie big-bandem. Jaka to jest moc! Jak te blachy hukną...

W "Excentrykach" robi to wrażenie. Pan tam w dodatku śpiewa dwie piosenki.

Ośmielam się też śpiewać, czego raczej zbyt często nie robię - ostatnio chyba kilkanaście lat temu, jak się wygłupialiśmy w kabarecie. A tu miałem się zmierzyć z piosenką Franka Sinatry "I’ve Got You Under My Skin"... Z muzyką jest jak ze sportem. Jeśli się go nie uprawia na co dzień, jest gorzej, niż gdy się go uprawia na co dzień (śmiech). Zacząłem rozśpiewywać się na gamach i sam słyszałem, że było nieczysto. Kurczę, przecież ja nigdy nie śpiewałem nieczysto! Struny głosowe niećwiczone przez 10 lat po prostu się rozluźniły. Trzeba je było znowu ogarnąć, tak jak ogarnia się mięśnie na siłowni.

Kolejna bariera pokonana. Na koniec trochę pretensji. Pamiętam rewelacyjnego "Glinę" i "Bez tajemnic". Dlaczego teraz tak mało widać pana w serialach? To zasada, czy nic dobrego się nie trafiło?

- Z serialami jest teraz inaczej niż nawet te siedem lat temu, kiedy rozmawialiśmy. Przeżywają renesans. Producenci, reżyserzy, aktorzy i widzowie uwierzyli, że serial może być czymś więcej niż nudnym tasiemcem. 10 lat temu brzmiałoby to jak herezja, ale one bywają dziś dużo ciekawsze, bogatsze, gęstsze, bardziej wartościowe niż filmy fabularne, które dla odmiany przeżywają kryzys, robi się siedemnaste "Batmany" i "Parki Jurajskie", bo nic innego nie chce się sprzedać.

Najlepszym na to dowodem "Gra o tron" czy "House of Cards".

- Z serialami przeprosili się i widzowie, i aktorzy. Nie dlatego, że chcemy więcej zarobić, tylko że tam można zbudować bogatsze niż w fabule role. Więc nie jest tak, że nie gram w serialach. Jesienią w Canal+ będzie "Belfer" w reżyserii Łukasza Palkowskiego, w którym mam zaszczyt grać główną rolę. Zagrałem też w rosyjskiej "Bezsenności" i czeskim "Czerwonym kapitanie". Wszystko to są historie kryminalne.

A co z triathlonem?

- W zeszłym roku miałem trochę przerwy. Skutek był natychmiastowy - na tych cateringach filmowych, kotletach przytyłem z pięć kilo. Ale teraz wracam do sportu, biegam, jeżdżę na rowerze, pływam i wróciłem już do swojej wagi. W tym roku chcę nawet gdzieś wystartować. Ktoś powiedział: Bo w życiu nie chodzi o to, żeby tylko żyć. Dodam: i pracować. Warto dać się czasem zaczarować muzyce, dobremu filmowi, dać się porwać temu pięknemu światu.

Bożena Chodyniecka

Tele Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: Maciej Stuhr
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy