Reklama

Maciej Stuhr: Czasem do spowiedzi, czasem na wódkę

W nowym serialu kryminalnym Canal+ "Belfer" (premiera - 2 października) Maciej Stuhr wciela się w tytułowego nauczyciela, Pawła Zawadzkiego, który przyjeżdża do małej miejscowości, by znaleźć zabójcę młodej dziewczyny. To już druga w tym roku główna rola gwiazdora w kryminale - przed kilkoma tygodniami mogliśmy oglądać go na ekranach kin w słowacko-czesko-polskiej produkcji "Czerwony kapitan". - Lubię te ponure historie - tłumaczy aktor w rozmowie z Adrianem Luzarem.

W nowym serialu kryminalnym Canal+ "Belfer" (premiera - 2 października) Maciej Stuhr wciela się w tytułowego nauczyciela, Pawła Zawadzkiego, który przyjeżdża do małej miejscowości, by znaleźć zabójcę młodej dziewczyny. To już druga w tym roku główna rola gwiazdora w kryminale - przed kilkoma tygodniami mogliśmy oglądać go na ekranach kin w słowacko-czesko-polskiej produkcji "Czerwony kapitan". - Lubię te ponure historie - tłumaczy aktor w rozmowie z Adrianem Luzarem.
Maciej Stuhr na premierowym pokazie serialu "Belfer" /MWMedia

Przed premierą "Belfra" wielokrotnie podkreślał pan, że traktuje ten serial bardziej jak film fabularny. Teraz, gdy prace są już zakończone i wkrótce poznamy ich efekty, podtrzymuje pan to - możemy spodziewać się przełomu w polskiej telewizji?

Maciej Stuhr: - Na początku troszkę się wytłumaczę z tego rozróżnienia między serialem a filmem. Czym jest dla mnie filmowy serial? Podstawowe kryterium jest takie, by pewna historia została opowiedziana w filmowy sposób. W tym sensie, że w filmowy sposób gramy, kręcimy, piszemy scenariusz i poważnie traktujemy swoją robotę. I to jest to, co mnie jako aktora i widza interesuje, bo w taki sposób sam zacząłem ostatnio oglądać telewizję.

Reklama

- Rzeczywiście, od kilku lat serial przeżywa renesans, a to dlatego, że twórcy filmowi i producenci wszystkie swoje nawyki, umiejętności i zasady, którymi posługują się na planie filmowym, przenoszą teraz do seriali. A, co za tym idzie, telewidzowie, i to nie tylko ci, którzy oglądają telewizję codziennie krojąc cebulę o 7 rano, tylko kinomaniacy, którzy odpalają seriale w komputerze czy na DVD, zaczynają traktować to poważnie. Dzięki temu doszło do odrodzenia formuły serialu - przede wszystkim zaczęto je dobrze pisać i rozkładać historię, która zamykała się w kinie w 120 minutach, na dziesięć godzin - tak, jak w przypadku "Belfra". To znacząca różnica, bo w 10 godzin możemy opowiedzieć pięć razy więcej....

- Rachunek jest prosty. Bohaterowie mogą być bogatsi, historia może być ciekawsza, bardziej zapętlona i wielowątkowa, z podwójnym czy potrójnym dnem, a aktorzy mają szansę na stworzenie bardziej barwnych, pełnokrwistych postaci, bo są na ekranie przez kilka godzin, a nie przez kilkadziesiąt minut. Możemy ich dzięki temu poznać z różnych stron i zobaczyć, jak się zachowują w takiej sytuacji, a jak w innej. A potem widz może się z tym serialem zaprzyjaźnić i wrócić do niego. Jest duża różnica w czasie trwania, ale nie ma różnicy w podejściu do kina - opowiadamy kinową historię, która po prostu ma kilka odcinków.

Właśnie ta zmiana w sposobie myślenia o serialu była głównym powodem, dla którego zdecydował się pan na "Belfra"?

- Tak, dlatego właśnie wybrałem "Belfra" - przeczytałem historię, którą bardzo bym chciał obejrzeć, połykałem kartki scenariusza jedna za drugą, odcinek za odcinkiem. W "Belfrze" akcja bardzo się zagęszcza i właściwie ani na chwilę przez te dziesięć odcinków nie ma zwolnienia tempa i spadku emocji. Takie przynajmniej miałem odczucia, gdy czytałem scenariusz i mam nadzieję, że tak samo będzie się oglądało ten serial.

- Pomyślałem także, że bardzo chcę tego bohatera zagrać, bo oprócz tego, że jest tutaj niezwykle ciekawie zapleciona historia kryminalna i naprawdę do samego końca nie wiemy, "kto zabił", to jeszcze Paweł Zawadzki, tytułowy "Belfer", jest takim bohaterem, którego chciałem stworzyć od wielu lat - spokojniejszy, niż moje pozostałe postaci, lepiej obserwujący rzeczywistość, dużą część pracy wykonujący w głowie. Ta rola pozwalała mi zaryzykować skonstruowanie postaci przy bardzo niewielkim udziale środków aktorskich. Nie musiałem roztaczać całego pióropusza swoich możliwości i prawą ręką łapać się za lewe ucho, tylko budowałem tę postać raczej na skupieniu, bardzo mocnym wyrazie i dążeniu do prawdy.

Na planie "Belfra" aktorzy pracowali ponoć bez znajomości zakończenia serialu i nie otrzymali pełnego scenariusza do ostatniego odcinka. Czy pan dzięki temu mógł się bardziej zaangażować w próbę rozwiązania serialowej zagadki?

- Było to dla mnie wydarzenie bez precedensu - nie słyszałem nigdy wcześniej o czymś takim, tym bardziej w naszych polskich warunkach. Nikt z nas, poza scenarzystami, reżyserem i producentem, nie znał finału tej historii. Przez 90 procent czau, który spędziliśmy na planie serialu, nie wiedzieliśmy, "kto zabił". I przez to, po pierwsze - podejrzewaliśmy wszystkich dookoła, a po drugie - nawet trochę siebie podejrzewaliśmy przez chwilę. Ja też przez jakiś czas się zastanawiałem, czy nie okaże się na końcu tak, że to ten główny ścigający jest głównym winnym.

- Niczego nie mogę zdradzić, żeby nie psuć widzom zabawy, ale rzeczywiście ten szelmowski pomysł naszych twórców był bardzo trafiony, bo dzięki temu we wszystkich aktorach pojawia się dwuznaczność, a zagadka się potęguje i rośnie. Jednocześnie ten prawdziwy morderca też nie gra "kubłami", że "oto jestem mordercą" i też jest skryty za mgiełką niepewności i niejednoznaczności. Świetnie to zrobiło całej obsadzie, chociaż byliśmy już po pewnym czasie źli na twórców; pamiętam taki moment, kiedy przystąpiliśmy w listopadzie zeszłego roku do kręcenia tego finałowego odcinka i dostałem od reżysera wyrwaną ze scenariusza kartkę z kolejną sceną. Wtedy nie wytrzymałem i powiedziałem, że "nie, przepraszam, ale jeżeli natychmiast mi nie dacie tego dziesiątego odcinka, to ja nie gram dalej w tym serialu!". I doszło do małego spięcia, bo oni tak strasznie chcieli utrzymać tę tajemnicę, że chcieli, żebyśmy ten dziesiąty odcinek grali zdanie po zdaniu. Dopiero pod sam koniec zdjęć dostąpiłem zaszczytu przeczytania finału.

Serial "Belfer" wiązał się z bardzo długim okresem zdjęciowym - spędzili państwo na planie blisko 100 dni i to jeszcze bez znajomości pełnej wersji scenariusza. To musiała być znacznie trudniejsza praca, niż w przypadku tradycyjnego filmu pełnometrażowego, gdzie wszystko jest jasne od początku. Zwłaszcza, że praca nad "Belfrem" zaczęła się dla pana tuż po zakończeniu zdjęć do poprzedniej produkcji...

- Muszę szczerze powiedzieć, że zeszły rok pamiętam trochę jak przez mgłę, ponieważ był to najbardziej intensywny rok w moim życiu zawodowym. Tak się złożyło, częściowo przez przypadek, że zbiegły się w czasie projekty, które przez kilka lat nie mogły być realizowane, coś się poprzesuwało i koniec końców nie schodziłem z planu filmowego przez cały czas. Z jednej strony było to bardzo fajne i rozwijające, miałem możliwość ciągłego grania, co dla każdego aktora jest wielką frajdą. Jednak z drugiej strony fizycznie i psychicznie było to dość wyczerpujące.

- "Belfer" przypadł na dodatek na sam koniec tego intensywnego roku - a to było coś, na czym mi naprawdę zależało i chciałem przekonująco wypaść. Lecz robiłem to na resztkach sił i teraz, jak oglądam te odcinki, widzę, że jestem na ekranie 10 lat starszy niż w rzeczywistości, bo niektóre sceny powstawały, gdy byłem jakby wyciągnięty z pralki automatycznej po szybkim wirowaniu. Ale myślę, że paradoksalnie temu bohaterowi dobrze to zrobiło, bo to nie celebryta, który wychodzi z solarium, a facet, po którym przejechał pociąg ekspresowy...

To także postać bardzo tajemnicza, skupiona i odmienna od pana wizerunku pozaekranowego. Po raz kolejny po "Pokłosiu", "Obławie" i "Czerwonym kapitanie" wybiera pan bardzo nieoczywistą rolę i zrywa z tym, w czym grał pan dawniej.

- Oczywiście, jeśli ktoś jest przyzwyczajony do mojego wizerunku sprzed lat piętnastu, gdy byłem kabareciarzem i grałem w wesołych komediach oraz filmach romantycznych, to za każdym razem, gdy zobaczy mnie w poważnej roli, będzie się zastanawiał czy to jest przełamanie mojego wizerunku. Ale mi się wydaje, że ja od ładnych paru lat, ten problem mam już załatwiony. Robię oczywiście bardzo różne rzeczy. "Planeta singli", "Listy do M." czy filmy z zeszłego tysiąclecia takie, jak "Fuks" czy "Chłopaki nie płaczą" to jakby jedna para kaloszy. Ale są też takie tytuły, jak "Belfer", "Czerwony kapitan", "Pokłosie" i "Excentrycy".

- Jestem szczęśliwy, że nie muszę ograniczać się jedynie do komedii czy kabaretu i, że są tacy szaleńcy, jak Łukasz Palkowski czy Canal+, którzy ryzykują powierzenie mi ról zupełnie odmiennych od tego, do czego przyzwyczaiłem widownię na samym początku. I wskakuję w taką przygodę niemal z zamkniętymi oczami, żeby tego widza za każdym razem troszkę zaskoczyć. Niektórzy lubią Maćka Stuhra, który się wygłupia i ja też pewnie będę do tych wygłupów wracał, bo lubię to robić, lubię być wesołym chłopakiem, ale też lubię te ponure historie, lubię się bać i zanurzać w jakichś odmętach mroku. Chyba wszyscy mamy taką naturę, że czasami idziemy do spowiedzi, a czasem idziemy na wódkę.

W tym roku mieliśmy możliwość oglądania efektów pana zeszłorocznej pracy. Pojawił się pan w aż czterech dużych projektach - w nagradzanych na gali Orłów "Excentrykach" Januszach Majewskiego, jak i bardziej komercyjnych projektach: "Planecie singli", "Czerwonym kapitanie" i teraz w "Belfrze". Widać tu pana zdolność do łączenia bardzo różnych projektów. To świadoma taktyka szukania złotego środka?

- Bardzo zależy mi na tym, by robić różnorodne rzeczy w życiu. Lubię rozśmieszać, śmiać się, bawić ludzi, być bawionym - i stąd "Planeta singli", która wydała mi się filmem zabawnym i na odpowiednim poziomie romantycznym. Lubię też jazz i występowanie we fraku, więc przygoda z "Excentrykami" była jedną z najmilszych przygód w moim życiu. Mam też, oczywiście, jak chyba każdy chłopak który biegał po piaskownicy z patykiem udającym Visa czy innego Colta, potrzebę, żeby połapać przestępców i złych ludzi, stąd mój udział w "Czerwonym kapitanie". A, że lubię porządnie skrojone historie z krwistymi bohaterami, oryginalne, dające duże pole do popisu aktorom i stawiające widza na pierwszym miejscu, by otrzymał świetnie skrojony materiał do oglądania, zdecydowałem się na "Belfra".

Ostatni czas był dla pana nie tylko okresem wytężonej działalności zawodowej, ale również ważnych wydarzeń w życiu prywatnym - po raz drugi został pan niedawno ojcem. Teraz, gdy rysują się już plany drugiego sezonu serialu "Belfer", robi pan sobie przerwę, by spędzić czas z (powiększoną) rodziną, czy wraca pan na plan filmowy?

- Rzeczywiście, po tym intensywnym zeszłym roku zatęskniłem trochę za spokojem i moja rodzina zatęskniła za mną. A niektórzy jej członkowie nawet nie zdążyli zatęsknić, bo dopiero się pojawili na tym świecie... Więc tak jak zeszły rok był poświęcony pracy, tak ten poświęcony jest rodzinie. Zbieram siły przed kolejnym sezonem "Belfra", który być może pojawia się już gdzieś powoli na horyzoncie. I tym razem nie chcę wpaść na plan w ostatniej chwili, wypluty z poprzednich projektów, lecz z nową energią i siłą do działania i pracy. Póki co, nastał jednak błogosławiony okres wyciszenia...

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Maciej Stuhr | Belfer (serial)
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy