Maciej Pieprzyca: Najważniejszy jest człowiek
Tegoroczny Festiwal Filmowy w Gdyni Maciej Pieprzyca opuścił z nagrodą dla najlepszego scenarzysty i ze Srebrnym Lwem dla filmu "Jestem mordercą". To dla twórcy kolejny sukces na tym festiwalu - wcześniej doceniono tam jego głośny debiut - "Drzazgi", oraz komediodramat "Chce się żyć". - To jest często tak, że film dostaje nagrodę, widz się nastawi, że zobaczy kawał kina, a potem jest rozczarowanie - śmieje się reżyser. "Jestem mordercą", obrazem opowiadającym o "Wampirze z Zagłębia", odpowiedzialnym za śmierć czternastu kobiet na Śląsku w latach 60. i 70., Pieprzyca znów udowadnia, że jego ta zasada nie dotyczy.
O procesie "Wampira z Zagłębia" opowiedział pan już w 1998 roku, realizując dla Telewizji Polskiej film dokumentalny "Jestem mordercą". Dlaczego po blisko dwudziestu latach zdecydował się pan wrócić do tematu tym razem w fabule?
Maciej Pieprzyca: - Wróciłem tylko dlatego, że miałem pomysł na to, by zrobić inny film, niż wtedy. Nie mam na myśli różnicy w gatunku, tego, że tamten to był dokument, a ten jest filmem fabularnym. Znalazłem nowy pomysł na przedstawienie tamtej historii. Robienie filmu rozliczeniowego o tej sprawie czy o tamtym ustroju, dzisiaj, w 2016 roku nie ma sensu. Mnie zainteresował aspekt ludzki, możliwość przyjrzenia się dylematom śledczego, na którego spadła tak wielka sprawa, kondycji ludzkiej poddanej presji odniesienia sukcesu. Wydarzenia z lat 60 i 70. były tylko pretekstem.
- Mnie jako reżysera i scenarzystę zawsze interesuje i inspiruje człowiek. Ja nie jestem reżyserem od spraw. Dla mnie najważniejszy jest człowiek. I ta historia dała mi szansę, by się mu przyjrzeć: jak funkcjonuje w takiej ekstremalnej sytuacji, właśnie pod presją sukcesu i co w takiej chwili może się w nim ujawnić, dobrego, ale też złego. Natomiast mój dokument na ten temat był bardziej dokumentem o manipulacji w tamtej sławnej sprawie. Starał się ogólnie opowiedzieć o wszystkich jej wątkach, nie był wypowiedzią subiektywną, skupiająca się na jednostkach jak fabuła.
To, że bardzo dba pan, by bohaterowie byli intrygujący, widać nie tylko w "Jestem mordercą", ale także we wcześniejszym "Chce się żyć" - o chorym na porażenie mózgowe Mateuszu. Oba filmy są oparte na prawdziwych historiach...
- To jest tak, że różne rzeczy mogą inspirować reżyserów, ale dla mnie największą inspiracją była i jest rzeczywistość. Jakoś z większym trudem przychodzi mi odnoszenie się do historii całkowicie wyssanych z palca. Możliwe, że to kwestia mojej drogi twórczej, bo po szkole filmowej zaczynałem od realizacji filmów dokumentalnych. Uważam że jest to bardzo dobra droga dla reżyserów, ponieważ dzięki temu są oni bardziej uwrażliwieni na prawdę. Mi to zostało do dziś.
- Ale czerpania z rzeczywistości nie traktuję jako próby kopiowania jej i przenoszenia jeden do jeden do filmu fabularnego. Dla mnie rzeczywistość to punkt wyjścia. Moją metodę nazywam na własny użytek "prawdziwym zmyśleniem", opartym na rzetelnej wiedzy o tym, o czym chce się opowiadać. O sprawie, o której robię film, staram się wiedzieć jak najwięcej. Potem, już w procesie pisania, odchodzę od prawdy, coś upraszczam, coś dopisuję, coś odwracam i tworzę własną, oryginalną historię, która jest inspirowana rzeczywistością. Tak było i przy "Chce się żyć" i przy "Jestem mordercą" - oba inspirowane prawdziwymi wydarzeniami, ale nigdy jeden do jednego, stąd m.in. zmienione są nazwiska bohaterów. Ale bez prawdziwych wydarzeń, obu tych filmów by nie było.
Gdzie jednak przebiega ta granica między fikcją, biografizmem i realizmem?
- To musi już pozostać jakąś moją tajemnicą reżysera (śmiech), ale wierzę, że jeżeli film podoba się widzom, to sięgają oni do prawdziwej historii, by dowiedzieć się czegoś więcej. W jednym obrazie nie jesteśmy w stanie powiedzieć wszystkiego, ale można, robiąc film, który zainteresuje widza, skłonić go do tego, by szukał sam.
W historii o "Wampirze z Zagłębia" zrezygnował pan przede wszystkim z jednego bardzo istotnego wątku. Oprócz Zdzisława Marchiwckiego za te okrutne zabójstwa skazano w latach 70. również członków jego rodziny.
- Tak, świadomie porzuciłem ten wątek, choć gdzieś na wczesnym etapie pisania scenariusza był obecny. Ale kluczowe dla mnie było zbudowanie dwóch głównych postaci, śledczego i przestępcy, ich wzajemnych relacji. Wszystkie wątki, które mogły zakłócać skupienie się na tej relacji, celowo eliminowałem. Dla historii, którą opowiedziałem, to większego znaczenia nie miało, że na ławie oskarżonych zasiadło więcej osób.
Rolę zabójcy pisał pan ponoć od samego początku z myślą o Arkadiuszu Jakubiku. Co takiego, poza niezaprzeczalnym talentem aktorskim, jest w nim takiego, że był dla pana idealnym kandydatem na tytułowego mordercę?
- Istotna rzecz, poza tym, że Arek jest doskonałym aktorem i fantastycznym człowiekiem prywatnie, jest taka, że jest też aktorem-kameleonem. Często jest tak, że gdy reżyser decyduje się na aktora, który grał już inne pierwszoplanowe role, to bierze go razem z tymi postaciami, z którymi się ten aktor kojarzy. Arek, chociaż zagrał wiele znakomitych ról, choćby u Wojtka Smarzowskiego, to jednak z żadną konkretną się nie kojarzy, w każdej jest całkiem inny i to było szczególnie ważne dla tej historii.
- Do głównej roli, policjanta Janusza Jasińskiego, wybrałem Mirosława Haniszewskiego, dla którego jest to pierwsza rola pierwszoplanowa, bo wcześniej pojawiał się tylko na drugim planie. I to, by obie postaci główne nie były niczym obciążone i nie kojarzyły się widzowi, było kluczowym aspektem wyboru aktorów.
Tłem historii o mordercy i policjancie jest tu Śląsk, pana rodzinny rejon, do którego wracał pan już kilka razy w swoich filmach.
- Pochodzę ze Śląska, tam się wychowałem. Uważam, że miejsce, z którego się pochodzi, jest zawsze naszym atutem, niezależnie od tego jakie ono jest. Opowiedziana w filmie historia była tylko inspirowana, więc w sumie można było przenieść ją na przykład do Warszawy, ale uważam, że akurat ta konkretna sprawa, to coś tak zrośniętego ze Śląskiem i Zagłębiem, że powinno tam zostać.
W "Jestem mordercą" po raz kolejny cofa się pan też do czasów PRL-u. Traktuje pan jednak ten okres z dużym humorem i ironią. To rezultat sentymentu czy raczej próba zdystansowania się od tamtych realiów?
- Bierze się to z tego, że w życiu każdego człowieka, nawet w sprawach najpoważniejszych, nie ma tylko powagi, są również sytuacje dowcipne i żartobliwe. Dlatego zawsze staram się w moich filmach, bez względu na to, czy są na mniej czy bardziej poważne tematy, zmieniać tonację. We wcześniejszym "Chce się żyć" także było dużo humoru, mimo poważnego tematu. Tu jest podobnie. Zależy mi, by te filmy nie były realizowane na jednej nucie. A akurat lata 70. były takim nieco surrealistycznym okresem, więc można opowiadać o nich z ironią.
Na ten humorystyczny rys spory wpływ ma muzyka - intrygujące jazzowe wstawki, które na pierwszy rzut oka wydają się kompletnie nie przystawać do mrocznych scen i gatunku filmu...
- Przy "Jestem mordercą" długo z kompozytorem Bartkiem Chajdeckim szukaliśmy pomysłu na muzykę. Starałem się od początku, żeby to był film nieoczywisty i żeby ta nieoczywistość odbijała się też na ścieżce dźwiękowej. Na początku podkładaliśmy pod sceny muzykę bardzo typową, taką ilustracyjną, jaką zwykle podkłada się pod thrillery i kryminały, ale gdzieś mi to nie pasowało. Wtedy pojawił się pomysł, by muzyka nie była ilustracyjna, lecz by oddawała stan ducha głównego bohatera. I stąd ten wariacki momentami jazz. Po reakcjach widzów, uważam, że to rozwiązanie się sprawdziło.
Mimo tych eksperymentów i komizmu, pana filmy dotykają bardzo uniwersalnych, ważnych dla każdego człowieka kwestii. Czy pan, jako reżyser, ma plan, by decydując się na takie tematy, zmieniać w jakiś sposób naszą mentalność?
- Ja jako reżyser zawsze widziałem, widzę i będę widział siebie jako kogoś kto przede wszystkim ma opowiedzieć widzowi ciekawą, wciągająca go emocjonalnie historię. To jest najważniejsze. Jeżeli widzowie, którzy zobaczą mój film, przeżyją coś, co w jakiś sposób wpłynie na nich, skłoni do zastanowienia, lub, tak jak przy "Chce się żyć", pomoże w walce z problemami jakiegoś środowiska, to oczywiście jest to fantastyczne. Ale widzę siebie jednak na pierwszym miejscu jako gawędziarza, który ma opowiedzieć ciekawą historię a nie zmieniać świat. Jeżeli przy okazji film kogoś zmieni, to wspaniale.
To opowiadanie bardzo doceniają jurorzy Festiwalu Filmowego w Gdyni, którzy w tym roku po raz kolejny nagrodzili pana film. Po sukcesach "Drzazg" i "Chce się żyć", za "Jestem mordercą" otrzymał pan Srebrnego Lwa i statuetkę dla najlepszego scenarzysty. Nagrody jakoś pana jako twórcę kierunkują?
- To cudowne uczucie, gdy nasza ciężka praca zostają doceniona, bo robienie filmu to podróż na dwa, nawet trzy lata, dosyć wyczerpująca, nie tylko dla reżysera, ale także dla jego rodziny. Dlatego, gdy film się podoba, to ma się poczucie sensu tej pracy. A nagrody pomagają także w promocji filmu, bo widzowie są ciekawi, by zobaczyć film nagrodzony i ocenić, czy dobrze, że został nagrodzony czy źle. Poza tym nagrody motywują i dają dobrego "kopa" do kolejnych projektów.
Wcześniej często współpracował pan z Telewizją Polską jako dokumentalista. Czy myślał pan ostatnio o powrocie do dokumentu?
- Na razie mam jeszcze kilka ciekawych historii, które chciałbym opowiedzieć w formie fabularnej. One pewnie wszystkie będą wychodziły i bazowały na prawdziwych wydarzeniach, więc paradoksalnie, robiąc fabuły, zbytnio od dokumentu nie odchodzę. Jakoś łączę te światy. A czy wróciłbym do dokumentu? Może gdybym znalazł jakiś temat, który byłby tylko dla dokumentu... Obecnie planuję kolejny film fabularny.
Zdradzi pan już jakieś szczegóły?
- Za wcześnie, ale to znów będzie film inspirowany rzeczywistością. Raczej nie kryminał, chociaż chętnie zmierzyłbym się także z tym gatunkiem. Scenariusz planuję skończyć w pierwszej połowie przyszłego roku, a jeśli wszystko uda się tak jakbym chciał, to może już jesienią zaczniemy przygotowywać się do zdjęć. Bardzo bym sobie tego życzył. Na razie robię korektę powieści "Jestem mordercą", która nie będzie przepisanym scenariuszem filmu, tylko oryginalnym przedstawieniem tej historii, z jeszcze innej perspektywy. Książka ma się ukazać na początku przyszłego roku.