Maciej Orłoś: 29 lat "Teleexpressu"
Jak wygląda dzień pracy prezentera "Teleexpressu" i czego do dzisiaj wstydzi się Maciej Orłoś? Dziennikarz TVP wspomina też swoje początki w Jedynce, a przy okazji zdradza, kiedy zżerają go nerwy i dlaczego lubi popularność.
26 czerwca 1986 r. wyemitowano pierwsze wydanie "Teleexpressu". Oglądał je pan?
Maciej Orłoś: - Nie, byłem wówczas za granicą. Nadrobiłem od razu, kiedy tylko wróciłem do kraju.
5 lat później zaczął pan prowadzić program. Jak to się zaczęło?
- Nie pamiętam dokładnie. Ktoś się do mnie zgłosił albo też zrobiłem to sam. Dobrze wypadłem na próbach i... dołączyłem do zespołu, który tworzyli Magda Mikołajczak i Sławomir Komorowski. Co prawda, w tym samym czasie miałem propozycję z Dwójki i długo się wahałem. Również nad tym, czy w ogóle pracować w telewizji. W końcu podjąłem decyzję i do dziś jej nie żałuję.
Stres i nerwy były większe niż obecnie?
- Zdecydowanie. Gdybym się teraz tak denerwował, jak podczas pierwszych wydań, to już bym umarł. Serce by nie wytrzymało. A proszę pamiętać, że na początku nagrywaliśmy program. Na żywo leciało jedynie kilka sekund.
Dlaczego?
- Ponieważ nagranie kończyło się około godziny 14, musieliśmy zostawić miejsce na newsy. Do godz. 17 mogło się jeszcze wydarzyć coś interesującego i chcieliśmy móc o tym opowiedzieć. Od około 1993 roku cały "Teleexpress" realizowany jest na żywo.
Ile osób przy nim pracuje?
- Średnio? Sześćdziesiąt. Wliczając w to charakteryzatorki, dźwiękowców, ludzi od światła czy reporterów z całego kraju.
Jak wygląda dzień dziennikarza "Teleexpressu"?
- O godz. 9.30 odbywa się pierwsze kolegium. Potem jeszcze zbieramy informacje, szeregujemy materiały. Intensywnie zaczyna się robić koło godz. 14. Jest gotowy szpigiel, czyli ułożone zostało wszystko, co znajdzie się w programie. Wtedy zaczynam pracować nad tekstem, a właściwie tekstami, bo jest ich aż dwadzieścia osiem. Redaguję, poprawiam, sprawdzam i przede wszystkim skracam. Mamy bardzo krótki czas antenowy - wiadomości muszą być zaprezentowane w sposób maksymalnie treściwy, skondensowany i sensowny. Potem już tylko zmiana garderoby, fryzjer, charakteryzacja i bieg w ostatniej chwili do studia, przed kamery. Czasem, po emisji omawiamy jeszcze program, ale raczej krótko i do domu.
Skąd "Teleexpress" jest nadawany?
- Z budynku na Placu Powstańców w Warszawie. Dzielimy się pomieszczeniem z "Panoramą". Od początku tam jesteśmy, przenosimy się rzadko, tylko na czas remontów.
Kilka razy zmieniała się czołówka. Do której z nich jest pan najbardziej przywiązany?
- Jak chyba wszyscy starsi widzowie, do pierwszej, tak zwanej "japy". Ale ta obecna też mi się podoba, człowiek się przyzwyczaja.
Zdarzyło się, że programu nie było?
- Tak, kilka razy. Pamiętam, że raz emisję wstrzymano z powodu wizyty papieża Jana Pawła II w Polsce. Nie zmieściliśmy się w ramówce. Potem chyba jeszcze z okazji olimpiady i jakichś innych wydarzeń sportowych.
Największy sukces?
- Nasza oglądalność. Jesteśmy liderem i nikt nam nie podskoczy (śmiech). Rok temu przed telewizorami jeden z odcinków śledziło aż 7,5 mln osób!
Największa wpadka?
- Pamiętam dwie, których wolałbym, by nie było. Raz posypało się wszystko: informacje i prowadzący, czyli ja - nikt nie wiedział, o co chodzi. Katastrofą była też relacja z Krynicy Morskiej, tu zawiodła technika.
Czy macie tak zwany zapas "michałków"? Trudno wybrać najfajniejsze?
- Zdarza się, że jest ich sporo i czekają na swoją kolej. Jednak najczęściej musimy się naszukać. Nie chcemy powtarzać czegoś, co już było.
Zna pana prawie cała Polska. Popularność pomaga czy przeszkadza w życiu? Lubi ją pan?
- Do wszystkiego się można przyzwyczaić (śmiech). A tak na poważnie, lubię. Dziwnie bym się czuł, gdybym nagle przestał być rozpoznawalny. Oczywiście inaczej jest w Warszawie, gdzie czasem ktoś mi się przygląda, a inaczej w mniejszych miastach. Tam zdarza się, że jestem sensacją.
Za rok okrągła rocznica. Przygotowujecie coś specjalnego?
- Tak. Razem z Markiem Sierockim napisaliśmy książkę o "Teleexpressie".
Rozmawiała Monika Ustrzycka.