M.I.A.: Sztuka nigdy nie jest niewinna
- Głos tych, którzy naprawdę mają coś do powiedzenia, rzadko kiedy przebija się przez jazgot tłumu - mówi w rozmowie z Interią M.I.A., wokalistka, kompozytorka, producentka, która ma na swoim koncie nominację do Oscara za utwór "Paper Planes", wykorzystany w filmie "Slumdog. Milioner z ulicy" Danny'ego Boyle'a.
M.I.A. jest największą gwiazdą tegorocznej edycji festiwalu Millennium Docs Against Gravity, który właśnie trwa w Warszawie. Kontrowersyjna, słynąca z prowokacyjnych zachowań i wyrazistych poglądów politycznych artystka udziela się na wielu polach, ale największą sławę zdobyła jako piosenkarka.
W Warszawie autorka przeboju "Paper Planes" pojawiła się, by promować poświęcony jej dokument "Matangi/Maya/M.I.A". Film skupia się przede wszystkim na dzieciństwie spędzonym przez gwiazdę na Sri Lance, początkach kariery muzycznej i zaangażowaniu w sprawę Tamilskich Tygrysów.
Dodajmy, że wokalistka będzie jedną z gwiazd tegorocznej edycji Off Festival w Katowicach (3-5 sierpnia).
W rozmowie z Piotrem Czerkawskim M.I.A zdradza, za co nie lubi Ameryki, wyraża opinię o akcji #metoo i wspomina szalony Londyn lat 90. XX wieku.
Piotr Czerkawski: Słyniesz z tego, że jesteś w stanie umieszczać na listach przebojów piosenki z mocnym, zaangażowanym politycznie i nierzadko kontrowersyjnym przekazem. Jak ci się to udaje?
M.I.A: - Urodziłam się we właściwych czasach. Dziś, inaczej niż kiedyś, coraz więcej gwiazd muzyki mainstreamowej rozumie, że ich piosenki nie muszą opowiadać o niczym, a popularność można wykorzystać do promowania postaw czy poglądów, które uważają za właściwe. Oczywiście, w tym wszystkim kryją się też pewne niebezpieczeństwa.
Na przykład?
- Spójrz na to jak działa internet. Z pozoru to doskonałe miejsce dla działalności wszelkiej maści aktywistów. Tymczasem w praktyce stanowi królestwo hejterów, trolli i organizatorów polowań na czarownice. Głos tych, którzy naprawdę mają coś do powiedzenia, rzadko kiedy przebija się przez jazgot tłumu.
Osobny problem polega chyba na tym, że bunt łatwo może zostać zawłaszczony przez popkulturę.
- Masz na myśli wszystkie te gwiazdeczki, które zarabiają grube miliony, a potem paradują po scenie w koszulce z napisem "Rebel"? Tak, to rzeczywiście irytujące. Myślę jednak, że istnieje prosty sposób, by sprawdzić czy bunt danego artysty jest szczery, czy nie. Jeśli ktoś traktuje swój sprzeciw poważnie, za chwytliwymi hasłami skrywa jakiś konkretny przekaz. Trudno porównać kogoś, kto po prostu wrzeszczy do fanów "Buntujcie się!" do mnie, która wykorzystuje piosenki do nagłośnienia sytuacji na Sri Lance i wyrażenia wsparcia dla Tamilskich Tygrysów.
Swoimi artystycznymi wyborami również prowokujesz jednak kontrowersje. "Slumdog. Milioner z ulicy" Danny’ego Boyle’a, w którym wykorzystano twoje "Paper Planes", bywał oskarżany o propagowanie stereotypowego, neokolonialnego obrazu Indii.
- Do pewnego stopnia rozumiem te zarzuty, ale uważam, że aktem odwagi ze strony Danny'ego było samo to, że w hollywoodzkim filmie umieścił piosenkę tak znienawidzonej w Ameryce artystki jak ja. Myślę zresztą, że kwestia "kulturowego zawłaszczania" (cultural appropriation), o którą oskarżano Danny'ego czy Francuza Jacquesa Audiarda, który zdobył Złotą Palmę za opowiadających o Tamilskich Tygrysach "Imigrantów", jest bardziej złożona niż chcielibyśmy sądzić. Kto w końcu najgłośniej protestuje przeciw "kulturowemu zawłaszczaniu"? Amerykanie, którzy sami mają pod tym względem wiele na sumieniu i zamykają swój rynek na przedstawicieli innych kultur. USA krytykuje mnie za poruszanie w piosenkach tematu wojny syryjskiej? Proszę bardzo. Tylko dlaczego w takim razie nie pozwala się w Ameryce zaistnieć żadnej artystce z Syrii albo innych krajów Bliskiego Wschodu? Jeśli ludzie w Stanach nie potrafią wyjaśnić tej prostej sprzeczności, powinni się po prostu zamknąć.
Wierzysz w to, że walce z hipokryzją amerykańskiego showbiznesu może przysłużyć się ruch #metoo?
- Żeby było jasne: całym sercem popieram postulaty #metoo i doceniam zasługi tego ruchu w walce seksizmem. Nie mogę być jednak ślepa na to, że ogranicza się on właściwie tylko do bronienia interesów białych kobiet ze świata zachodniego. Dziewięć lat temu tamilskie kobiety musiały nałożyć mundury i sięgnąć po broń, bo nie chciały być wielokrotnie gwałcone albo zamieniane w seksualne niewolnice. Czy ktokolwiek w ramach dyskusji o #metoo choćby zająknął się na ten temat? Podobny mechanizm działa także w show biznesie. Dziwnym trafem nie słyszałam zbyt wielu głosów wsparcia, gdy grono tłustych białasów z ligi NFL chciało, żebym zapłaciła 16 milionów dolarów za to, że na ich koncercie pokazałam "fucka".
Jak powszechnie wiadomo, twój ojciec był aktywnym członkiem Tamilskich Tygrysów. Czy polityczne zaangażowanie, jakie przejawiasz w swojej twórczości, to wyłącznie jego zasługa?
- Osoba ojca jest oczywiście ważna, ale wielu inspiracji szukałam też na własną rękę. Sporo dały mi pod tym względem studia w londyńskiej szkole filmowej. W ich trakcie zachwyciłam się afroamerykańskimi reżyserami, którzy robili gniewne, pełne energii filmy o rasizmie, stereotypach i nierównościach społecznych. Wielkim przeżyciem był dla mnie seans dokumentu Isaaca Juliena "The Darker Side of Black", w którym reżyser piętnuje homofobiczne zapędy wielu gwiazd reggae i rapu. Ten film otworzył mi oczy na fakt, że sztuka nigdy nie jest niewinna, a muzyka, którą tak kocham może nieść za sobą treści, z jakimi głęboko się nie zgadzam. Zrozumiałam wtedy, że dla przeciwwagi w swojej własnej twórczości muszę promować poglądy, które są mi bliskie. Po latach w podobnym odczuciu utwierdziły mnie choćby filmy Steve'a McQueena.
Twoje studia w Londynie przypadły na drugą połowę lat dziewięćdziesiątych. Jak z perspektywy czasu wspominasz tamten okres?
- To był najlepszy czas w moim życiu, serio. Panowała wówczas niesamowita gorączka kreatywności, chyba największa od czasu "swingującego Londynu" i lat 60. Na świetnym poziomie stała na przykład moda. Jeśli spojrzysz na współczesnych projektantów, łatwo zorientujesz się, że wszyscy oni inspirują się latami 90., albo właśnie wtedy odnosili pierwsze sukcesy. To jednak nie wszystko, bo w równie dobrej kondycji była ówczesna brytyjska muzyka i kino.
Z czego, twoim zdaniem, wynikała ta niecodzienna sytuacja?
- Po latach opresji, jaką zgotowała nam Margaret Thatcher, ludzie poczuli się wolni, żyli szybko, intensywnie, brali dragi i uczestniczyli w rave'ach trwających do białego rana. Bardzo ważne było w tym wszystkim poczucie wspólnoty, które kazało zapomnieć o rasistowskich uprzedzeniach z poprzedniej epoki i skłaniało Brytyjczyków do mieszania się z Jamajczykami, Hindusami czy ludźmi z Europy Wschodniej. Niestety, nie trwało to długo, a stopniowo zaczęły dochodzić do głosu stare podziały. No i co dziś z tego mamy? Pieprzony Brexit i bałagan, który posprząta pewnie dopiero następne pokolenie.
Na zakończenie chciałbym nawiązać do - pokazywanego na festiwalu Docs Against Gravity - poświęconego tobie filmu dokumentalnego Stephena Lovridge’a. W jednej z archiwalnych scen widzimy twoją babcię, która mówi: "Pamiętaj, zawsze gdy śpiewasz, musisz być szczęśliwa". Masz poczucie, że wzięłaś sobie tę radę do serca?
- O mój Boże... Co mogę powiedzieć? Zdaję sobie sprawę, że gdy słuchasz mojej muzyki, poczucie szczęście nie będzie pierwszą rzeczą, która przyjdzie ci do głowy. Babcia mogła jednak wypowiedzieć takie zdanie, gdyż jej wrażliwość kształtowała się w przyjemniejszych i mniej skomplikowanych czasach. Jestem pewna, że dziś powiedziałaby raczej coś w stylu: "Zawsze gdy śpiewasz, bądź szczęśliwa i zwalczaj radykałów".