Liverpool jest w Argentynie
Lisandro Alonso znany jest polskim kinomanom z festiwalu Era Nowe Horyzonty, gdzie w 2007 roku pokazane zostały trzy jego dotychczasowe filmy: "La Libertad" (2001), "Los Muertos" (2004) i "Fantasma"(2006). Premiera jego kolejnego obrazu - "Liverpool", odbyła się w maju podczas festiwalu w Cannes w ramach sekcji Director's Fortnight. W rozmowie z Tomaszem Bielenia argentyński reżyser opowiedział o ewolucji swojej twórczości, sposobie pracy z niezawodowymi aktorami oraz inspiracji muzyka Beatlesów.
Byłeś kiedykolwiek w Liverpoolu?
Lisandro Alonso: Nie. Wymyśliłem taki tytuł dla swojego filmu, ponieważ główny bohater jest marynarzem a ja zawsze wyobrażałem sobie Liverpool jako wielkie portowe miasto.
Kiedy po raz pierwszy usłyszałem, że zamierzasz kręcić "Liverpool", naiwnie myślałem, że to będzie Twój pierwszy film realizowany poza Argentyną. Tytuł nie ma jednak nic wspólnego z geografią.
Lisandro Alonso: Pierwsza inspiracja pojawiła się podczas podróży do Chile, gdzie pracowałem nad montażem poprzedniego filmu "Fantasma". Jeden z wieczorów spędziłem w malutkiej restauracji, w której przygrywał zespół wykonujący covery piosenek Beatlesów. Byli zabawni, ale z drugiej strony w ich występie było też coś niepokojąco smutnego. Ten niesamowity nastrój sprawił, że zacząłem coraz intensywniej myśleć o mieście Beatlesów, przeglądać stare fotografie a wreszcie zdecydowałem się nazwać tak swój film.
To była więc muzyczna inspiracja. Spodziewałem się bardziej futbolowych konotacji...
Lisandro Alonso: Nie, to byli Beatlesi. Chciałem nawet użyć ich piosenek w filmie, ale prawa do ich wykorzystania są tak drogie, że nie było mnie na to stać.
Twoje dotychczasowe filmy układają się w rodzaj zamkniętej trylogii. Kiedy usłyszałem, że realizujesz nowy film, spodziewałem się czegoś nowego. "Liverpool" nie odbiega jednak od tego, co do tej pory nakręciłeś.
Lisandro Alonso: Kiedy mówiłem, że "La Libertad", "Los Muertos" i "Fantasma" są rodzajem trylogii, miałem na myśli to, że już więcej nie będę pracował z aktorami, którzy wystąpili w tych filmach. "Liverpool" wydaje mi się jednak najbardziej fabularną z moich produkcji. Co prawda nadal nie korzystam z usług profesjonalnych aktorów, ale w najnowszym filmie oni nie grają już siebie samych, tak jak to miało miejsce we wcześniejszych filmach, tylko są przeze mnie "reżyserowani". Wykonują moje polecenia, odwrotnie niż w przypadku "La Libertad" czy "Los Muertos", gdzie koncentrowałem się głównie na ich obserwacji. Nie wydawałem żadnych poleceń.
Tym razem to ja decydowałem o wszystkim, co robią: kiedy mają zapalić papierosa, iść, usiąść, odwrócić się. Odchodzę więc od dokumentalizmu swoich pierwszych filmów, ale zgodzę się że "Liverpool" to nadal "moje kino".
Czyli to nie byli profesjonalni aktorzy?
Lisandro Alonso: Nie, tak jak w przypadku moich poprzednich filmów, to byli naturszczycy.
Jak ich znalazłeś?
Lisandro Alonso: Kiedy pojechałem odwiedzić miejsce, gdzie mieliśmy kręcić zdjęcia, po prostu natknąłem się na mieszkających tam ludzi.
Podobno spędziłeś z ekipą aż dwa miesiące w tych ekstremalnych warunkach ["Liverpool" kręcony był w najdalej położonej na południu miejscowości w Argentynie]? Podejrzewam, że mogliście nakręcić ten film szybciej. Czy to specjalna strategia, by tak intensywnie wydłużyć okres zdjęciowy?
Lisandro Alonso: Chciałem po prostu jak najpełniej doświadczyć "bycia tam". Razem z ekipą mieszkaliśmy z tymi ludźmi, by lepiej poznać ich sytuację, by mocniej wczuć się w ich położenie. Wykorzystuję więc tą wymówkę, jaką jest kino, by zbliżyć się do interesujących mnie ludzi. Poza tym nie dowiedziałbym się z telewizji w jaki sposób oni żyją, w jaki sposób się poruszają, jak wygląda ich życie.
Czy nie jest też tak, że wybierasz ten sposób pracy, by lepiej poznać motywacje swojego bohatera, że ten pobyt tam pozwala ci w jakiś sposób wczuć się w jego położenie?
Lisandro Alonso: Właściwie to nigdy nie używam scenariusza, jedynie rodzaj "przewodnika", kilka kartek. Moi "aktorzy" nigdy nie wiedzą, jak będzie wyglądać cała historia, nie jest im to do niczego potrzebne. Kiedy przyjechałem na miejsce, gdzie kręciłem "Liverpool" i pomieszkałem tam trochę, dopiero wtedy zacząłęm konstruować pewną historię. Zasięgałem wtedy ich rad - oni dawali mi pewne wskazówki. Mówili na przykład coś w rodzaju "Nie, to nie pasuje to tego miejsca". W ten sposób współpracowaliśmy. Wiele rzeczy powstawało tam na miejscu, a z drugiej strony nie nakręciłem też wielu scen, które miałem w głowie zanim się tam pojawiłem.
Twoja metoda przypomina mi sposób pracy z aktorami meksykańskiego reżysera Carlosa Reygadasa. Dostrzegam też pewne głębokie powinowactwo między waszymi filmami. Co o tym sądzisz?
Lisandro Alonso: Uwielbiam kino Carlosa, jesteśmy dobrymi przyjaciółmi. Planujemy nawet współpracę przy naszych następnych projektach.To co zrobił w swym ostatnim filmie "Ciche światło", było niesamowite.
"Ciche światło" pokazywane było w zeszłym roku w konkursie canneńskiego festiwalu.Twój "Liverpool", mimo że już czwarty raz pojawiasz się w Cannes, znów startuje w bocznej sekcji imprezy (Director's Fortnight).W tegorocznym konkursie mamy za to dwa inne argentyńskie filmy - "Leonera" i "Kobieta bez głowy". Nie jesteś odrobinę rozczarowany?
Lisandro Alonso: To nie jest kwestia rozczarowania lub nie. Po prostu staram się robić jak najszczersze kino. Cieszę się, że po raz kolejny mogę zaprezentować swój film w Cannes. Może jestem jeszcze za młody, by brać udział w konkursie? To przecież mój dopiero czwarty film.
Twoje wszystkie filmy są stosunkowo krótkie ("Liverpool" jest najdłuższy - trwa 84 minuty). Czy zanim rozpoczniesz zdjęcia, wiesz już jaka będzie jego długość?
Lisandro Alonso: Nie mam pojęcia. To wszystko wychodzi w montażu. Ale to prawda, wolę krótkie formy, lepiej się w nich czuję.
Wydaje mi się, że znakiem rozpoznawczym twoich filmów są ich rozpoczęcia. Czerwone litery na czarnym tle i muzyka zespołu Flormaleva.
Lisandro Alonso: Kilkanaście lat temu, kiedy marzyłem o tym by być gwiazdą rocka, byłem członkiem tego zespołu. Lider Flormalevy odpowiada za dźwięk w moich filmach. Wie więc dokładnie o co mi chodzi. Nie muszę mu właściwie tłumaczyć, jakiej chcę muzyki, zawsze idealnie trafia. W przypadku "Liverpoolu" chcieliśmy jakiejś wesołej, punkowej piosenki.
Która brzmi jednak dość potężnie. Dźwięk i muzyka w twoich filmach dodają im pewnej ciężkości, jakiejś gęstości.
Lisandro Alonso: Masz rację. Dlatego zawsze wykorzystuję muzykę na początku filmu, jako podkładu do napisów, aby wprowadzić widza w pewien klimat. Na końcu filmu zdecydowanie wolę ciszę.
Przeczytałem, że zanim zacząłeś zdjęcia do "Liverpoolu" zastanawiałeś się co tak naprawdę twój bohater Farrel, zrobił swojej matce [w filmie tego nie wyjaśniasz]. Czy zrozumiałeś już jego motywację?
Lisandro Alonso: Nie mam pojęcia. Nadal nie wiem dlaczego 20 lat wcześniej opuścił swój rodzinny dom i został marynarzem.
Dziękuję za rozmowę.