Lance Henriksen? Nawet, jeśli to nazwisko nie od razu brzmi znajomo, to już charakterystyczna twarz Amerykanina o norweskich korzeniach bezbłędnie otwiera portal skojarzeń. Odkąd w latach 60. XX wieku rozpoczął karierę aktorską, Henriksen zagrał w ponad 250 produkcjach. Uwielbia swoją pracę, nie gardzi nawet epizodami. Do dziś gra w nawet pięciu filmach lub serialach rocznie. Pojawiał się w "Bliskich spotkaniach trzeciego stopnia", serialu "Drużyna A", filmach "Pirania II. Latający mordercy" i "Rozpruwacz umysłu" czy serialu "Opowieści z krypty". Można ze spokojem powiedzieć, że jeśli filmowy maraton na Halloween nie zawiera choćby jednego tytułu z jego udziałem, to programer dał ciała (pierwsza podpowiedź: "Dyniogłowy"!). Pośród morza charakterystycznych ról w tzw. kinie klasy B, tworzył role ikoniczne. Jak Vukovich w "Terminatorze", Bishop z serii "Obcy", Jesse Hooker w "Blisko ciemności" czy Cole Wilson w "Truposzu".
Dopiero niedawno ten osiemdziesięciojednolatek dostał szansę zagrać rolę życia. W filmie "Jeszcze jest czas" wciela się w Willisa Petersona, starszego mężczyznę, który osuwa się w odmęty demencji. Utrata samodzielności zmusza Willisa do sprzedania rodzinnej farmy i przeprowadzki do Kalifornii, gdzie mieszka jego syn. Tu zaczyna się problem: John (Viggo Mortensen), jest utytułowanym weteranem, ale też zamężnym gejem. Dla konserwatywnego i homofobicznego Willisa to przeszkoda nie do przejścia. Do tego dochodzą rozmaite niezabliźnione rany z przeszłości.
Film obserwuje wloty i upadki ich napiętej relacji, wnikliwie rozkładając na czynniki pierwsze tematy męskości, rodziny, miłości i wybaczenia. Choć porusza trudne zagadnienia, podchodzi do nich z imponującą empatią a nawet czułością, a postać Lance'a Henriksena, mimo całego towarzyszącego jej mroku, szkicowana jest niejednowymiarowo. To obraz, który porusza do głębi, zachęcając widza do refleksji nad upływem czasu i własnymi, także niedoskonałymi, relacjami z bliskimi i przyjaciółmi.
Reżyserski debiut Viggo Mortensena spotkał się z bardzo ciepłym przyjęciem krytyków, zdobył też m.in. tytuł najlepszego filmu na prestiżowym Festiwalu Filmowym w San Sebastian. Henriksen spokojnie mógłby powalczyć o Oscara, Mortensen też. Dlaczego żaden z aktorów nie został wyróżniony nominacją, pozostanie tajemnicą. Może powodem było to, że film nominalnie jest produkcją kanadyjską? Zbyt mała promocja? Na pewno nie jakość występów. "Jeszcze...", to bez wątpienia jeden z najlepszych ról w dorobku Henriksena. Kiedy aktor mówi, że w ekranowej historii odbija się całe jego życie, nie przesadza.
W rozmowie z Anną Tatarską opowiada o pracy nad tym filmem, ale też o relacjach z rodzicami, kształtowaniu swojego wyobrażenia męskości i o tym, jak sztuka potrafi ratować życie.
Film "Jeszcze jest czas" będzie w ten weekend (27-28 marca) dostępny na platformie Moje eKino.
Anna Tatarska: "Jeszcze jest czas" koncentruje się na tym, jak mocno potrafią na nas wpływać relacje z rodzicami. Jak pana dzieciństwo ukształtowało to, kim jest pan dziś?
Lance Henriksen: - Z moją matką mieliśmy bardzo skomplikowaną relację, która była jak rozpędzające się auto. Dopiero przy końcu nabrała pewnego tempa. Pamiętam, jak zadzwoniła do mnie ostatni raz. Była już wtedy na kroplówce z morfiny, ale w słuchawce jej głos brzmiał bardzo żywo, świadomie. Stałem na ganku, a ona szczebiotała: "Lance! Sprzedajmy mój dom! Przeniosę się do ciebie! Co ty na to?". Byłem przeszczęśliwy, to byłby wspaniały czas. Trzy dni później już jej nie było. Umarła.
Pana relacja z ojcem była podobna do tej, która łączy ekranowych Johna i Willisa?
- Na pewnych poziomach. Mój ojciec był wikingiem. Urodził się w Norwegii, ale jako młody chłopak wyemigrował do USA, wiem, że czuł się Amerykaninem. Bardzo wcześnie zaczął pracować na morzu. Do około szesnastego roku życia był rybakiem, potem rozpoczął pracę w marynarce handlowej. Był też bokserem, amatorsko się bił. Kiedy rodzice się pobierali, ojciec miał 24 lata, mama - ledwie szesnaście. Za chwilę wybuchła wojna, potem ja pojawiłem się na świecie. Całą drugą wojnę światową ojciec spędził na morzu, przewożąc karabiny, czołgi, pociski do Europy. Wielu jego znajomych zginęło w wypadkach, utonęło, ale jemu nigdy nie przydarzyła się awaria. Niby nie walczył, ale ten czas na zawsze odcisnął na nim piętno. To był specyficzny styl życia. Rodzice rozstali się, kiedy miałem dwa lata, mama przejęła opiekę nade mną i moim młodszym bratem.
Ojciec utrzymywał z wami kontakt?
- Kiedy dorastałem, ojca przy mnie nie było. Wiecznie na morzu. Kiedy przybijał do brzegu, przez chwilę było głośno i intensywnie. Przywoził prezenty: kurtkę z Japonii albo jakieś inne nieprzydatne gówno, mające się nijak to tego, kim byłem i o czym mógłbym marzyć. Nie znał mnie. Potem szedł do kasyna albo do baru i wydawał wszystko, co przywiózł. Pił jak dzikie zwierzę. I znowu znikał. Można powiedzieć, że nasza relacja rozpłynęła się w tej słonej wodzie.
Pana ojciec, jak Willis, byli z tego pokolenia, w którym facet musiał być twardy i nigdy nie okazywać emocji.
- Tym samym robiąc krzywdę sobie i innym. A ten stres i trauma wpływały na związki, na relacje z dziećmi. Do tego koniec wojny nie oznaczał końca traum. Pamiętam, że kiedy miałem cztery lata, zobaczyłem okładkę gazety z wielkim atomowym grzybem na zdjęciu lub rysunku. "Początek ery atomu". Zapytałem wujka, który był w armii, co to znaczy. Do dziś pamiętam to przerażenie w jego oczach...
Pytanie na boku: to był ten wujek, który poślubił niemiecką snajperkę?
- Nie, inny! Tamta kobieta... Pamiętam opowieści, jak w uprzęży wisiała na drzewie i strzelała... Oni się chyba poznali się podczas jej pojmania i potem pobrali, urodziło im się dwoje dzieci. Niezbadane są ścieżki losu. No i niech mi ktoś powie, że PTSD to nie fakt! Wojna zniszczyła to pokolenie. Ale wtedy o zespole stresu pourazowego nikt nie mówił, rozwiązaniem było zaciśnięcie zębów i zbudowanie jeszcze mocniejszej zbroi. Mam wrażenie, że wielu mężczyzn, którzy przetrwali wojnę, nie zorientowało się, że zeszli z frontu. Mieli poczucie, że w życiu też musi walczyć, wydawać komendy. Dzisiaj męskość postrzega się inaczej.
Tak, jak mówił mi w wywiadzie Viggo Mortensen: możesz być twardy, jeśli to ci pasuje, ale w ideał męskości nie wpisuje się już gnojenie ludzi, niszczenie ich emocji. To jest przemoc.
- Jeśli w pokoleniu mojego ojca wyrastali artyści lub ludzie o artystycznych inklinacjach, to był cud. Pamiętam, że oddawanie się tak "błahym" uciechom nie było akceptowane, nawet kiedy ja dorastałem. "Odłóż ten pędzel i zasadź ziemniaki!". Sztuka była błaznowaniem, niegodnym "prawdziwego faceta". Pamiętam, jak czwarty mąż mojej matki, mający rosyjskie korzenie Nicholas Kolcher, uderzył mnie z tego powodu tak mocno, że przeleciałem przez cały pokój. Zabarykadowałem drzwi, bałem się, bo matka była pijana, wymachiwała nożem, cięła meble. Dorastałem bez kogoś, kto by mnie chronił, zawsze był po mojej stronie. A opowiadam pani o tym wszystkim, bo nie miałem wtedy pojęcia, jaki wpływ będzie miało to wszystko na mnie, na moje dorosłe życie. Wiem, każda rodzina ma jakieś problemy, każda, ale jednak... Zresztą, ja nie mogę nikogo oceniać, bo sam w życiu popełniłem wiele błędów.
W filmie wciela się pan w skomplikowanego bohatera. Z jednej strony Willis to okrutnik i drań, z drugiej chory człowiek, cierpiący na demencję. Trudno było panu się do niego zbliżyć?
- Jestem aktorem, grałem różne role, ale kiedy pracuję z kimś takim, jak Viggo - facetem, którego uwielbiam i ogromnie szanuję - bardzo trudno jest mi wcielać się w kogoś, kto w stosunku do jego bohatera bywa tak bezwzględny... Kojarzy pani, jak niektórzy ludzie trzymają przy sobie bliskich sugerując, że coś się może im wkrótce stać, że nie czują się dobrze? Tak, jakby nie ufali, że samo uczucie łączące ich z drugą osobą jest wystarczająco silne, że konieczne jest zwrócenie na siebie uwagi poprzez jakiś alarm? Moja matka była w pewnym sensie taką osobą. To się zmieniło pod koniec życia, ale wcześniej tak właśnie wyglądała nasza relacja. Willis jest podobny. Może im bardziej on czuje, że się osuwa w szpony tej choroby, że się odkleja od świata, tym bardziej kąsa? Na zasadzie: "dopóki ich prowokuję, zostaną ze mną?". Tak jakby krzyczał: ja jeszcze tu jestem!
On cierpi na chorobę mężczyzn ze swojego pokolenia, nie umie mówić o emocjach. W jego sytuacji robi się to jeszcze bardziej kłopotliwe, przecież potrzebuje pomocy.
- Przez usta mu nie przejdą słowa w stylu "dziękuję". Raczej będzie uprawiał jakieś szarady, zadawał głupie zagadki. Powie: "o, twoja matka robiła tak samo", co w jego mniemaniu oznacza: "fajnie". Ale nie pochwali, nigdy. Jego syn od ponad dekady żyje w związku z mężczyzną, założyli rodzinę, ale Willis wciąż potrafi powiedzieć coś w stylu: "Jesteś pewny? A może ci jeszcze przejdzie". Jemu się autentycznie wydaje, że w ten sposób Johnowi pomaga, przecież mówiąc to, pokazuje, że w niego wierzy!
Miałam wrażenie, że Willis nigdy nie zaakceptuje Johna takim, jaki on jest, bo nie akceptuje siebie.
- On jest całkowicie skonfundowany. Po tylu latach, tylu supłach nieporozumień, nie umie sobie nawet wyobrazić, co miałby powiedzieć, żeby tę sytuację rozwiązać. On żyje w ciągłym spięciu. Tylko kiedy jest z wnuczką odpuszcza. Ale za chwilę znowu rozpoczyna atak. Często ma to związek z demencją. Robi się agresywny, kiedy traci rozeznanie, nie wie, gdzie i kiedy jest, przed oczami wyświetlają mu się jakieś historie sprzed lat. Nawet w tym stanie nie chce oddać kontroli. A przecież nikt nie może zawsze mieć kontroli nad wszystkim.
Patrzyłam na Willisa i zastanawiałam się, jak to jest możliwe, że ktoś tak zabawny - przecież potrafi żartować z wnuczką - i uroczy - w końcu zakochały się w nim dwie wspaniałe kobiety - może też być tak okrutny.
- Willis ma jakby dwie osobowości. Czasami świat się otwiera, widać promień światła. A potem nagle - ciach! - niebo się zatrzaskuje, zapada mrok, a on znowu zamknięty jest w tym gniewie i goryczy. Nie umie się z tego wyplątać, nie umie poprosić o pomoc, szamocze się.
- Wydaje mi się, że może też być tak, że to, co nas do kogoś przyciąga, z czasem zaczyna nas od tej osoby odrzucać. Na przykład Willis był młodym, samodzielnym facetem, który wszystko umiał zrobić sam. Na początku związku często pary nie potrzebują zewnętrznego świata. Tylko, że z czasem on stał się aspołecznym odludkiem, gorzkim człowiekiem. Staram się być bardzo uważny, żeby i mnie to nie spotkało.
A jest takie ryzyko?
- Mieszkam na pustyni. Sam. Dom ma blisko 500 metrów kwadratowych, otwarta przestrzeń. Wokół kilka akrów, na płocie przesiadują dwa przyjazne kruki, matka i dziecko. Karmię je. Dni wypełnia mi robienie ceramiki. Chciałbym złapać moment, w którym przestanę trzeźwo myśleć. Jeśli ocknę się któregoś dnia grzebiąc w śmieciach na środku kuchni, to będzie znak - pora sięgnąć po pomoc.
Kiedy siadaliśmy do stołu, powiedział pan, że uratowała go sztuka. Co to znaczy?
- Ważną rolę w moim życiu odegrał los, przeznaczenie. Wierzę, że ono jest istotne w życiach nas wszystkich. Ale to sztuka pozwoliła mi przetrwać. Jako dwunastolatek rzuciłem szkołę. Tułałem się. Zacząłem podróżować, to był przez jakiś czas sens mojego życia. Ale do mniej więcej dwudziestego roku życia byłem chodzącą kulą wściekłości. Nie potrafiłem wskazać kierunku, w jakim chcę iść, nie miałem pojęcia, czym chciałbym się zająć. Kiedy odkryłem świat sztuki, kiedy okazało się, że naprawdę potrafię malować, kiedy zacząłem grać w filmach... To mnie uratowało. Rozpocząłem etap życia, który wreszcie był wartościowy. Co ciekawe, większość osób, których spotkałem w świecie artystycznym była miła, dobra. Nawet, jeśli tworzą okropną sztukę!