Reklama

Krzysztof Tyniec: Marzą mu się główne role

Aktor, który spóźnia się na scenę albo awaria playbacku? - Takie rzeczy się zdarzają, ale to dobrze, bo to znaczy, że teatr jest żywy - mówi Krzysztof Tyniec. Aktor wspomina swoją historię, kiedy biegał po scenie w poszukiwaniu światła. A wszytko to, dla satysfakcji widzów...

Aktor, który spóźnia się na scenę albo awaria playbacku? - Takie rzeczy się zdarzają, ale to dobrze, bo to znaczy, że teatr jest żywy - mówi Krzysztof Tyniec. Aktor wspomina swoją historię, kiedy biegał po scenie w poszukiwaniu światła. A wszytko to, dla satysfakcji widzów...
Krzysztof Tyniec podczas próby do spektaklu muzycznego dla dzieci "Wanna Archimedesa" /Andrzej Rybczyński /PAP

29 czerwca zobaczymy pana w nowej roli na deskach Teatru Capitol w sztuce "Pomalu, a jeszcze raz". Kogo pan gra w tym spektaklu?

Krzysztof Tyniec: - Niezrealizowanego aktora - takiego, któremu marzą się główne role. Mimo że w swoim fachu jest taki sobie, ma ogromną ambicję, żeby być wielkim aktorem i żeby grać na wielkiej scenie. W sztuce zdarzyło się tak, że kolega, który ją reżyserował, nagle zaniemógł i to tak na dobre, bo na zawał serca... W związku z tym koleżanki obsadziły mnie właśnie w roli reżysera. One mi wchodzą na głowę, robią, co chcą i ciągle mnie tylko poganiają. Staram się w tym odnaleźć. To bardzo zabawna i urocza sztuka. Co ma dla mnie bardzo duże znaczenie, na scenie towarzyszy mi świetny zestaw koleżeński - lubię pracować z Hanką Śleszyńską, jest też Olga Bończyk, a także autor tej sztuki, czyli Czech Igor Sebo. Chodzi o to, żeby dobrze się bawić - aktorzy w sposób zawodowy, a co najważniejsze, żeby ludzie, którzy przyjdą na tę sztukę, wychodząc z tego przedstawienia byli usatysfakcjonowani, że pieniądze wydane na bilet były słuszną inwestycją.

Reklama

Czy ta rola wymagała od pana specjalnego przygotowania?

- Dostałem scenariusz, który powstawał w pewnych improwizacjach, bo sztukę grano już kilka lat temu. Przygotowałem się do swojej roli, ale okazało się, że to, czego się nauczyłem mogę sobie zapamiętać, ale to nie jest to (śmiech). W związku z tym zaczęliśmy tworzyć na scenie. Dorzucali mi kartki, zdania... Proszę mi wierzyć, że gdybym pokazał pani ten mój scenariusz, to była istna abstrakcja, niczym taszyzm - kreska na kresce, plama na plamie, kleks na kleksie (śmiech). Szczęśliwie jakoś go opanowałem.


W sztuce pilnie poszukują zastępstwa dla głównego bohatera. Miał pan kiedyś do czynienia z podobną, awaryjną sytuacją na scenie?

- Takie rzeczy się zdarzają, ale to dobrze, bo to znaczy, że teatr jest żywy. Bywało, że inspicjent nie wywołał wcześniej aktora albo intercom zaszwankował i kolega się spóźnił. Potem z tego wyrastają anegdotki. Kiedyś Jerzy Kamas, Aleksandra Śląska i Jan Świderski grali "Taniec śmierć". Kamas siedział w garderobie, a było jeszcze 10 minut do końca przedstawienia i nagle pojawiły się brawa w miejscu, gdzie nigdy wcześniej ich nie było. Kamas je usłyszał i pomyślał, że już koniec sztuki, więc wbiegł na scenę i zaczął się kłaniać. Zorientował się, że to wcale nie był koniec (śmiech). To są takie perełki, które przekazujemy sobie w teatrze z pokolenia na pokolenie.

A panu osobiście zdarzyła się podobna sytuacja na scenie?

- Byłem kiedyś na występach gościnnych. Tam jest zawsze trudniej, bo cała ekipa techniczna musi dostosować się do panujących warunków. Kiedyś szef oświetlenia robił wszystko na suwakach, teraz na komputerze. Grałem w sztuce, gdzie istotną rolę odgrywało światło, a ten komputer zwariował. Proszę sobie wyobrazić, że nagle w sytuacjach, w których miałem się znaleźć było ciemno. Biegałem po scenie w poszukiwaniu światła, żeby choć trochę było mnie widać (śmiech). Ilość adrenaliny, która mi się wydzieliła była ogromna. To wszystko oczywiście z troski o widza.

Czy mimo wieloletniego doświadczenia odczuwa pan jeszcze tremę przed wejściem na scenę?

- Tak, ale nie jest to trema paraliżująca, tylko mobilizująca. Wynika to raczej z szacunku do widza, żeby wypełnić wszystko to, co sobie zamierzyliśmy na scenie. Trzeba być uczciwym i rzetelnym wobec widza. To jest ta trema. Czasami odczuwam ją, kiedy zastanawiam się, a co jeśli playback nie pójdzie albo się zatnie, a ja mam śpiewać piosenkę - co wtedy zrobię? Wówczas faktycznie pojawia się element tremy, ale tę adrenalinę lubimy.

Czy ma pan sposób na zrelaksowanie się przed premierą?

- Niespecjalnie. Moja praca jest moim hobby. Oczywiście, cały czas mam w głowie tę myśl, że dzisiaj wieczorem gram. Zazwyczaj jest tak, że odrabiam lekcje - powtarzam pewne newralgiczne punkty wejścia, zejścia, teksty, rytm. Tak wygląda dzień premierowy. Zazdroszczę wszystkim, którzy potrafią się zrelaksować przed premierą. W moim przypadku jest to niemożliwe, bo cały czas myślę o tym, co mnie czeka wieczorem.


To pana pozytywnie nastraja?


- Tak, chociaż wolałbym mieć taki luz.

------------------------------------------------------
Krzysztof Tyniec (ur. 5 lutego 1956 roku w Nowej Rudzie) - aktor filmowy, teatralny i dubbingowy oraz konferansjer. W 2014 roku został odznaczony Srebrnym Medalem Zasłużony Kulturze Gloria Artis. Zwycięzca piątej edycji programu "Taniec z Gwiazdami", gdzie tańczył w parze z Kamilą Kajak.



PAP life
Dowiedz się więcej na temat: Krzysztof Tyniec
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy