Kląć, żeby nie było słychać
Marian Dziędziel przyjechał do Torunia tylko po to, by spotkać się z publicznością po pokazie startującego w Konkursie Polskim festiwalu Tofifest filmu "Zero" Pawła Borowskiego. Filmu, w którym gra niewielką rolę taksówkarza. Pomyślałem sobie: jechać przez pół Polski dla kilkunastominutowego spotkania z widownią?
Marian Dziędziel: Każde spotkanie z publicznością jest ekscytujące i interesujące. My - aktorzy - dajemy coś widzom i jeśli oni oczekują ze mną spotkania, czy jeśli organizator jakiegoś festiwalu zapowiada, że będę, robię wszystko że się nimi spotkać. Nie ma czegoś takiego, że: "Eee, nie pojadę", bo mi się nie chce. Nie wyobrażam sobie, by aktorzy tak postępowali. Uważam to za konieczność. To z jednej strony promocja kina, ale też zbieranie spostrzeżeń na temat własnej pracy. Widzowie często mają bardzo trafne uwagi, potrafią prowadzić ciekawe rozmowy. Nie ma więc znaczenia czy to jest 300, czy 500 kilometrów...
- Poza tym w Toruniu zatrzymuję się raz na parę lat w drodze nad morze, żeby zjeść obiad. Nigdy nie miałem czasu, żeby sobie po nim pochodzić. A dzisiaj udało mi się przyjechać, miałem jeszcze po drodze zajęcia, spotkanie w Warszawie, bo nie mogę w następnym tygodniu, mam w Krakowie premierę "Makbeta". Pozałatwiałem więc parę spraw w drodze i bardzo cieszę się, że zobaczę Toruń wieczorem, bo jeszcze nigdy go wieczorem nie widziałem. A jutro rano sobie spokojnie wrócę do Krakowa.
Jest pan fanem piłki nożnej?
- Jestem, strasznie się ekscytuję... Do momentu kiedy kończy się mecz, wtedy mówię sobie: "Weź, przestań, przecież cię to nie interesuje".
Właśnie rozpoczęła się druga połowa meczu Niemcy - Anglia na mundialu w RPA. Aktor musi chyba często rezygnować z ważnych meczów?
- Pamiętam takie zdarzenie w Teatrze Słowackiego na początku mojej kariery. Górnik Zabrze grał z AS Romą o wejście do finału Pucharu Europy. Graliśmy akurat "Wesele" w reżyserii Lidii Zamków, ja dopiero przyszedłem do teatru, akurat miałem zastępstwo za aktora, który odszedł ze Słowackiego. I pamiętam awanturę, która nastąpiła po tym jak pani Lidia przyszła na spektakl - miał być grany akurat trzeci akt - a tu się okazało, że spektakl już się skończył. Skróciliśmy go - nie wyrzucaniem tekstu, tylko tempem - o około 30 minut.
Jak jest ważny mecz, szybciej się gra?
- Szybciej się gra. Ale teraz się to już nie zdarza. Jest inne podejście. Trochę na innych emocjach funkcjonujemy. Jest świadomość innej rzeczywistości, w której się znajdujemy. Już mi się to więcej nie zdarzyło. Jestem w pracy i nic innego mnie interesuje. Dzisiaj jest mecz Anglia-Niemcy...
Dla pana wiadomości: 2-1 dla Niemców do przerwy...
- Widzi pan... ani jedna, ani druga drużyna to nie są zespoły, którym kibicuję. Niech wygra lepszy, może jutro uda mi się zobaczyć w powtórce, jak grali.
Przypominam sobie, jak kilka lat temu podczas premiery filmu "Jasne błękitne okna" w krakowskim kinie Kijów, wyszedł pan na scenę i powiedział , że aktor nie jest od tłumaczenia, tylko od grania. Chyba nie lubi pan udzielania wywiadów?
- Nie lubię wywiadów przez telefon. Nawet tych krótkich, żebym coś powiedział na temat jakieś roli, czy filmu. Nie znoszę telefonicznych rozmów na jakikolwiek temat. Niezależnie od tego z kim rozmawiam i czego dotyczy wywiad, zawsze patrzę partnerowi w oczy i wtedy można sobie porozmawiać.
- Natomiast jeśli kiedyś powiedziałem, że aktor jest od grania, nie od mówienia, chodziło mi o to, że to widz nas ocenia. Ja nie mogę oceniać swojej pracy.
[w tej chwili podchodzi do nas osoba z obsługi festiwalu i pospieszając mnie zwraca uwagę, że pan Marian ma zarezerwowany stolik w jednej z restauracji. - Spokojnie, pójdziemy - odpowiada Dziędziel i kontynuuje...]
- ... są krytycy, jest widz - oni są od oceniania. Co ja mam opowiadać o tym czy mi się coś nie udało czy udało? Ja się zaprezentowałem na ekranie. Przecież to widać czy mi się udało czy ni udało.
Zdarzyło się panu odmówić jakiemuś reżyserowi występu w filmie?
- Wie pan... To są trudne decyzje... Staram się zawsze przekonać się do danego scenariusza. Każdy reżyser podejmuje jakąś pracę, ma swoje przemyślenia. Nawet jak mi się scenariusz na początku nie podoba, staram się porozmawiać, dowiedzieć czegoś więcej. Zdarzają się sytuacje, że z czegoś rezygnuję, ale nie wygląda to w ten sposób, że wiem od początku, że u tego nie zagram, że u tamtego nie chcę. Nie, najczęściej powodem jest fakt, że to koliduje z innymi zajęciami.
- Mam przekonanie, że drugi człowiek, który coś przygotowuje, do czegoś dąży, ma jakieś przemyślenia, chce coś zrobić. Nie można sugerować się samym scenariuszem. Scenariusz może być miałki, ale może on służyć reżyserowi wyłącznie jako materiał pomocniczy. Potem się okazuje, że na planie jest coś zupełnie innego i zaczyna on istnieć. Iskrzyć. Okazuje się tylko, że to był taki bryk z tego, co on - reżyser - ma w głowie.
41 lat w jednym teatrze.
- No tak... To jest fajne.
Nie wypada aktorowi zmieniać teatru?
- Wypada. Nawet powinien aktor zmieniać teatr. Tak mi się ułożyło w życiu, że nie chciało mi się wyprowadzać z Krakowa. Tylko raz miałem konkretną propozycję przejścia do innego teatru, też krakowskiego, ale też specjalnie o to nie zabiegałem. Nie było sensu. W innych teatrach tez byli aktorzy w moim wieku, o dużych możliwościach aktorskich, w związku z tym stwarzać sobie następną konkurencję - nie miało to sensu. Poza tym mi się fantastycznie poszczęściło.
- Jak przyszedłem do teatru to był Władysław Dąbrowski. Mieliśmy też Jerzego Golińskiego - wspaniałego reżysera, który tę grupkę młodych aktorów prowadził przez kilka lat, opiekował się nami. Potem dyrektorzy zaczęli zmieniać się co parę lat, więc ja co parę lat miałem nowy teatr. Teatr to jest budynek, ale to co się gra, to już proponują dyrektorzy.
Jak pana postaci nie ma scenie, to co się robi za kulisami? Gra w karty?
- Te czasy już minęły. Zdarzało się, że się nawet telewizję się oglądało? Bufet jest na trzecim piętrze, ale nie zawsze chce się jechać na górę. Idę do garderoby, albo siedzę w reżyserce, to jest taki pokoik naprzeciwko sceny. Wypalam papierosa jednego albo dwa...
Można jeszcze palić?
- To jest jedyne pomieszczenie, gdzie jeszcze wolno. Wie pan, znerwicowany aktor musi sobie zapalić. Siedzę tam sobie, wypijam szklankę wody i z powrotem na scenę.
Jest pan najpiękniej przeklinającym polskim aktorem od czasu Himilsbacha.
- Nie wiem czy to jest komplement. Zawsze kiedy w kinie lub teatrze padały przekleństwa, żenowało mnie to. I zawsze zastanawiałem się jak osiągnąć taki sposób wypowiadania, żeby kląć, ale żeby nie było tego słychać. Jeżeli to mi się udaje, jeżeli nie jest to nachalne, jeżeli przekleństwo nie jest już przekleństwem, ale sposobem wyrażania emocji...
- Kiedyś koledzy, starsi aktorzy, robili w trakcie spektaklu zakłady, że ktoś powie na scenie przekleństwo, a nie będzie tego słychać na widowni. I zdarzały się sytuacje, że rzeczywiście - za kulisami słyszeliśmy, a widownia już tego nie słyszała. Mimo że było to głośno powiedziane. Po prostu to "kurwa mać" wplątane było w słowotok bohatera, nic nie znaczyło. Więc zdarzało się, że takie zakłady były wygrywane. Ja tak nie robiłem i nie robię.
Dziękuję za rozmowę.