Kino familijne z przekleństwami
"Kino familijne z przekleństwami" - tak film "Być jak Kazimierz Deyna", będący reżyserskim debiutem jego żony Anny Wieczur-Bluszcz, klasyfikuje Przemysław Bluszcz. Popularny aktor przyznał żartobliwie, że była to pierwsza w jego karierze rola, którą dostał "przez łóżko".
"Być jak Kazimierz Deyna" powinien przyciągnąć do kin sporą grupę kibiców piłki nożnej, ale futbol to w tym filmie tylko tło i pewien punkt odniesienia dla dorastającego w latach 80. ubiegłego wieku głównego bohatera.
Przemysław Bluszcz: - Rozumiem wszystkich kibiców w Polsce, którzy czekają na kolejną cześć "Piłkarskiego pokera"... Sam się do niech zaliczam.
- W filmie Ani postać Deyny spełnia inną rolę. Był wielkim polskim piłkarzem, który u szczytu swojej kariery zostaje potraktowany w momencie swojego piłkarskiego tryumfu przez polskich kibiców jak ostatni szmaciarz [w kluczowym dla fabuły filmu meczu Polska-Portugalia w Chorzowie z 1977 roku, w którym Deyna strzelił bramkę bezpośrednio z rzutu rożnego, został wygwizdany - przyp. red.] Ten zupełnie pozbawiony empatii i sensu gest stał się w naszym filmie punktem wyjścia do opowiedzenia o zupełnie innych ludzkich losach. Chłopaka, którego ojciec marzy, żeby jego syn grał w piłkę i został następcą Deyny. Piłka nożna w tym filmie wydaje się istotna dla zawiązania akcji, dla emocji wszystkich uczestników tej historii a przede wszystkim w zupełnie przewrotny sposób towarzyszy życiu głównego bohatera.
- Ten film jest opowieścią o szukaniu szczęścia, na tle niebanalnych blisko 30 lat naszej najnowszej historii. Opowieścią momentami zabawną, ale i wzruszającą.
Scenariusz filmu powstał na podstawie noweli Radka Paczochy pod tym samym tytułem. Zanim doczekał się ekranizacji, mogliśmy oglądać jego sceniczną wersję na deskach Teatru Wybrzeże.
- Na początku była nowela. Radek przyszedł z nią do Ani. Później, kiedy już powstał scenariusz filmowy, Radek wpadł na pomysł, żeby to przerobić także na spektakl teatralny. Obydwa projekty - film i spektakl - powstawały więc niezależnie od siebie i z tego co wiem różnią się od siebie.
Reżyserem filmu jest pana żona. Czy miał pan jakikolwiek wpływ na kształt scenariusza i w związku z faktem spokrewnienia z twórcą mógł pan wybrać sobie rolę do zagrania?
- To, co Ania napisała, dawała mi do przeczytania. Pytała, co o tym myślę. Jeśli mogłem służyć radą lub jakimś drobnym pomysłem, to nim służyłem. Nic poza tym.
- Jeśli zaś idzie o wybór roli, to było to dosyć zabawne... Żartuję sobie, że to jedyna rola w mojej aktorskiej karierze, którą dostałem przez łóżko. Ania widziała mnie początkowo w dwóch rolach: albo trener, którego w końcu zagrał świetnie Michał Piela, albo ojciec Kazika. Przyznam, że początkowo przyjąłem rolę trenera. Wydawała mi się bardziej efektowna. O dziwo, producenci filmu zaczęli przekonywać Anię, że to ja powinienem zagrać ojca. Wiem skądinąd, że Anię bardzo bawiła ta sytuacja i dawała się bardzo długo przekonywać, że to jest dobry pomysł.
Oglądając film na ubiegłorocznym Gdynia Film Festival nie mogłem zrozumieć decyzji organizatorów o pominięciu tego tytułu w konkursie głównym imprezy. Byliście rozczarowani?
- Myślę, że to wszystko bierze się stąd, że komedia jest traktowana w naszym kraju jako coś gorszego. Ta komedia jest trochę nietypowa, bo poza wzbudzaniem śmiechu u widzów, próbuje też dotknąć tematów poważniejszych. Myślę, że jest to też (w lekkiej przecież formie) próba szkicu portretu generacji, która na własnej skórze doświadczyła transformacji ustrojowej. Szkoda, że w Polsce ciągle po macoszemu traktuje się kino gatunkowe. Amerykanie potrafią docenić dobre filmy gatunkowe. Weźmy Oscary, przecież filmy, które tam wygrywają, to jest porządne kino gatunku. U nas zaś ciągle zgłasza się pretensje, że dobre kino to tylko i wyłącznie kino artystyczne. I co? Znalazło się przecież w tym konkursie kilka filmów, o których chyba lepiej szybko zapomnieć ... Dużo wody upłynęło, nie ma do czego wracać.
Przeczytaj recenzję filmu "Być jak Kazimierz Deyna" na stronach INTERIA.PL.
Dawno nie oglądałem polskiego filmu, w którym tak soczyście, bez skrępowania, a równocześnie z jakąś wyzwalającą naturalnością leciały z ekranu bluzgi. Co stanowi ciekawy dysonans biorąc pod uwagę komercyjną konwencję tego filmu.
- Ania te przekleństwa traktuje jako element folkloru nieodłączny dla tamtego świata. Ja z kolei ukułem dla tego filmu osobną kategorię: to jest kino familijne z przekleństwami - taki pionierski gatunek.
- W pewnym momencie pojawiła się obawa producentów, że telewizja będzie to chciała cenzurować. Ania przez chwilę się zastanawiała, czy przypadkiem nie "wypikiwać" tych dialogów, ale godziłoby to w integralność i koloryt filmowego świata. W tej sprawie nie było miejsca na kompromis. Baliśmy się trochę pierwszych pokazów filmu, ale - o dziwo - nikt z widzów nie podejmował tego tematu.
Pomaga pan żonie na planie? Oficjalnie został pan też podpisany jako asystent reżysera.
- Asystent reżysera, no tak... Ponieważ to była pierwsza praca Ani przy większej produkcji, a ja trochę lepiej orientowałem się w specyfice tej pracy, uznałem że małżonka może potrzebować wsparcia. To była bardzo dobra współpraca. Przy następnej produkcji też będę chciał Ani pomóc.
Przyglądam się pana kinowym rolom i wychodzi mi na to, że reżyserzy widzą pana głównie jako czarny charakter. Wyzyskujący kierownik sklepu w "Supermarkecie" Macieja Żaka, skorumpowany burmistrz w "Yumie", jeszcze wcześniej producent filmów porno w "Zero" Pawła Borowskiego. W "Być jak Kazimierz Deyna" zupełnie inne wcielenie i odmienna konwencja.
- To jest przekleństwo większości aktorów, którzy na początku swojej drogi zostają wrzuceni do jednej szufladki. Mnie natychmiast sklasyfikowano jako czarny charakter po debiucie u Przemka Wojcieszka w filmie "W dół kolorowym wzgórzem" oraz po teatrze telewizji "Ballada o Zakaczawiu" Waldemara Krzystka. W obydwu tych produkcjach grałem ludzi z marginesu, przestępców, rzezimieszków, no i tak już zostało. A ponieważ ludzie z branży rzadko kiedy mają odwagę, by podjąć ryzyko, spróbować czegoś innego, to ja w tej szufladzie tkwiłem przez lata. W tym momencie mogę właściwie tylko liczyć na żonę, z którą pracowałem już wcześniej w teatrze, z którą zrobiłem parę spektakli i która nie zapomina o tym, że jestem aktorem. Mogę to zagrać.
- Niestety, większość decydentów uważa, że jak ludzie się przyzwyczaili do jednego oblicza aktora, to już mają dostawać takiego a nie innego Bluszcza. Ten rodzaj myślenia znamy przecież wszyscy także z codziennego życia. Decydenci tak dobrze znają ludzkie gusta i potrzeby... Proszę sobie wyobrazić, że kiedy szukaliśmy pieniędzy na ten film, to potencjalni współproducenci i sponsorzy twierdzili jeden przez drugiego, że to jest za trudny film. Byliśmy zdumieni, bo wydawało nam się, że chcemy zrobić prosty, przyjemny i wzbudzający pozytywne emocje kawałek kina.
Zdradził pan, że znów będzie pracował z żoną.
- Nowy projekt. W tej chwili na etapie developmentu. Mogę tylko zdradzić, że to był pierwszy film, jaki Ania miała kręcić... Ale tak się jakoś zadziało, że "Deyna" przyszedł najpierw. Cóż więcej mogę powiedzieć? Mogę jedynie ujawnić, że będzie to coś zupełnie, ale to zupełnie innego...
W 2013 roku zobaczymy pana jeszcze przynajmniej w dwóch produkcjach: "Ambassadzie" Juliusza Machulskiego i "Wałęsie" Andrzeja Wajdy.
- To miły gest ze strony Julka , bardzo fajnie pracowało nam się przy "Kołysance". W "Ambassadzie" zaproponował mi półdniowy epizodzik. Jestem pilotem niemieckiego bombowca, więc - jak by nie patrzeć - znów gram negatywną postać. W "Wałęsie" też jest drobiazg. Co więcej, nie wiadomo, czy mój epizod nie wypadnie w ostatecznym montażu .Cały czas nie wiadomo, jaki kształt ten film w końcu przyjmie.
- Wziąłem też udział w ciekawym projekcie Tadka Króla "Ostatnie piętro". To może być ważny film o naszej współczesności: trochę o narodzie, o patriotyzmie, o ludzkiej kondycji. Zapowiada się mocne kino; myślę, że wywoła sporo dyskusji.
Żadnych ciągot, żeby samemu spróbować sił po drugiej stronie kamery? Skoro żona już po debiucie...
Reżyserowałem już w teatrze. Mam też jakieś filmowe projekty, jeden nawet w zaawansowanym studium rozwoju, ale skomplikowany, bo wymagający zagranicznych koproducentów. Pojawia się jednak w filmowej branży coraz więcej nowych nieobciążonych PRL-em młodych producentów, którzy są profesjonalistami i kochają kino. Jak z którymś się dogadam, nie zarzekam się... pewnie coś zmajstruję.