Kinga Preis: Nie pozwalam zwieść się rzeczom, które nic mi nie dają
- Mam to szczęście, że uprawiam zawód, który jest dla mnie przygodą - wyznaje Kinga Preis. Gwiazda opowiada o tajnikach dobrego aktorstwa i swoich sposobach na to, jak nie dać się rutynie. Zdradza także, dlaczego nie ogląda programów informacyjnych i co w liście napisał do niej Jerzy Stuhr.
W "Bogach", jako matka jednej z pacjentek Zbigniewa Religi, pojawiła się pani zaledwie w dwóch minutowych scenach, niemal niemych, a było w nich wszystko: nadzieja, potem ból i prawie jednocześnie wybaczenie. Jak się robi takie cuda?
- Nie jestem czarodziejem, nie robię cudów przed kamerą. To nie zawód cudotwórców, gdzie królika wyciąga się z kapelusza. Dla mnie miarą dobrego grania nie są fajerwerki. Jeżeli aktor ma do dyspozycji świetny, ważny scenariusz, który jest o czymś, jeżeli ma partnera, a ja takiego miałam w osobie Tomka Kota, to należy próbować wycisnąć jak najwięcej z tych kilku chwil istnienia na ekranie.
Te warunki spełnia w pełni "Ojciec Mateusz". Wielu widzów ogląda serial nie dla Oresta, czyli Piotra Polka, nie dla tytułowego księdza, czyli Artura Żmijewskiego, lecz właśnie dla pani.
- To się cieszę! 8 lat temu, gdy zaczynaliśmy, obejrzałam kilka odcinków tego serialu w wersji włoskiej. Pomyślałam, że gdybyśmy mieli tak grać jak w oryginale - rodzaj komedii dell’arte, przerysowując rolę, bawiąc się formą, pozbawiając postaci psychologii, to byłaby...
...błazenada?
- Nawet gdy chodzi o wygląd - Natalia jest tam niziutką brunetką, wygląda jak klasyczna baba jaga... Moja postać ma oczywiście pewne cechy charakteru tamtej bohaterki - jest złośliwa, zgryźliwa, co zresztą widzowie uwielbiają obserwować, lecz skonstruowałam ją inaczej. Natalia droczy się, ale jednocześnie ma wielkie serce. Szybko się dąsa, obraża, ale równie szybko jej przechodzi.
A wszystko to pięknie maluje się na jej - na pani - twarzy.
- Dialogi są nieźle napisane, a my jeszcze staramy się dodać coś od siebie. Moja babcia jest ze Lwowa, ja próbowałam dodać Natalii właśnie takiej lwowskiej wesołości, którą lubię. A Artur Żmijewski uznał, że ja raczej jestem Louis de Funes w spódnicy.
No tak! Miał wiele racji!
- Wzięłam sobie to do serca. Zazwyczaj nie oglądam serialu, ale czasem mi się zdarza. Ostatnio z mężem śmialiśmy się obydwoje z Natalii, z tego jej sposobu chodzenia, jej werwy wewnętrznej. Może rzeczywiście ma w sobie coś z de Funesa? I być może dlatego tę postać tak lubią ludzie? Ja też ją lubię.
W drugiej serii "Paktu" dla odmiany gra pani redaktor naczelną opiniotwórczego "Tygodnika".
- Znam takie dziennikarki, znam takie szefowe... Więc i tym razem rola była bardzo wiarygodna (śmiech). Istnieje pokusa, żeby odnosić wprost tę moją postać, zwłaszcza jeśli chodzi o siłę, przebojowość i charyzmę, do Moniki Olejnik. Ale choć mówimy o kobiecie z charakterem, prowadzącej opiniotwórczy program telewizyjny, będącą liczącym się graczem na rynku mediów, nie chciałam stworzyć takiej kalki.
Ale okruchów prawdziwego życia w "Pakcie" jest całkiem dużo.
- Myślę, że to political-fiction, tylko bez fiction. Jest w tym serialu coś niepokojącego.
Bo polityka bywa brudną grą?
- Tak, o polityce mam bardzo złe zdanie. A w "Pakcie" niby są to historie wymyślone, niemniej wszystko, co w ramach tej fikcji się zdarza - w ludziach, w historii, w zasadach działania - już fikcją nie jest. Mało tego, wydaje się bardzo prawdopodobne! Bez względu na to, kto nami rządzi. Wstrętne to i przerażające. Dokładnie tak jak w serialu wyobrażam sobie sterowanie ludźmi, właściwie używanie ludzi. Tak też sobie wyobrażam pazerność, żądzę władzy i kłamstwo, które jej towarzyszą.
Ten serial skupia to wszystko jak soczewka. Wolałabym nie wiedzieć, że taki świat istnieje.
- We mnie też jest przed nim wielki opór. Oczywiście, wiem, co się dzieje wokół mnie, uczestniczę w życiu społecznym, ale złapałam się na tym, że unikam programów informacyjnych.
Obserwuję panią w filmach, w serialach i odnoszę wrażenie, że każdy pani gest i słowo jest wypracowane na sto procent.
- Podchodzę do swojej pracy emocjonalnie. W związku z tym za każdym razem mam poczucie, że nic nie umiem. Z tego może wyjść coś dobrego albo bardzo się nie udać. Bywa, iż wydaje mi się, że idę na oślep, a innym razem mam poczucie, że frunę z postacią. Ale to nie jest tak, że codziennie z tą samą euforią podchodzi się do każdego zadania.
Bo głowę zaprzątają różne myśli?
- Jeśli ileś razy wykonuje się to samo, głowa zajęta bywa tym, co w domu, czy zatankowany jest samochód, czy zamknięte okno w sypialni. Są momenty, kiedy odłączam się od tego, na czym powinnam być skoncentrowana.
Rutyna? W każdym zawodzie o nią łatwo.
- Dlatego dobrze jest spotkać na swojej drodze ludzi, którzy nie dopuszczą do tego, żeby się prześlizgnąć. Cieszyłam się ze spotkania na planie "Paktu" z reżyserem Leszkiem Dawidem. On potrafi sprowokować aktora, żeby grał w kontrze do tego, do czego jest przyzwyczajony i co przychodzi łatwo.
Łatwo?
- Aktorzy mają swoje sposoby, żeby trochę się schować, by się za bardzo nie zmęczyć, mieć fałszywe poczucie bezpieczeństwa - coś umiem i z tego korzystam. Leszek wytrąca z tego poczucia. Jest wyczulony na "łatwość gry", na oczywistość, a co za tym idzie - na fałsz. Z pozornie banalnych dialogów tworzy sceny nieoczywiste. Dzięki temu wydobywa z aktorów dużo więcej, niżby na początku chcieli dać. Dzięki temu sceny stają się bardziej wiarygodne, a widz ma więcej "pięter" do odczytania. A przecież o to chodzi.
I w ten sposób wprowadziła mnie pani w tajniki aktorstwa, zdradziła, co się w tej grze najbardziej liczy. Także, co to znaczy grać role drugoplanowe.
- Chyba jestem na nie skazana!
I kto to mówi? Syn odchowany, nie musi pani już jeździć z nim autkiem po dywanie, bo jest dorosły. Nawet pewnie już nie chce pani pomocy. Można pełną parą zawodowo iść do przodu. A czasem wspomnieć, jak było na starcie. Pamięta pani, jak na konsultacjach przed egzaminami do krakowskiej szkoły teatralnej Jerzy Stuhr radził, żeby pani raczej... wybrała inną drogę?
- To było dawno temu, miałam 18 lat. Rzeczywiście, pan Jerzy Stuhr nie pozostawił we mnie wątpliwości, że nie nadaje się do uprawiania tego zawodu. Uważam, że miał absolutne prawo, żeby w zderzeniu z tym, co wtedy zaprezentowałam, dać mi to do zrozumienia. A po wielu latach, w prywatnym liście, szczerze, przepięknie wytłumaczył się z tego - ten list mam zresztą do tej pory.
Wtedy popłakała się pani ze złości?
- Nie. Nie mam poczucia krzywdy. Dużo większe wrażenie zrobił na mnie po latach ten list pana Jerzego. Nie sądzę, żeby to była jego pomyłka, ale cenię sobie, jeżeli ktoś potrafi zachować się w taki sposób. To jest dla mnie w życiu bardzo ważne. Moje spotkanie z panem Jerzym Stuhrem, wtedy, w Krakowie, dało mi jakąś ogromną determinację. Choć też bym tego nie demonizowała.
Skąd się pani taka wzięła? Pani babcia ze Lwowa pewnie ma się świetnie?
- Moja babcia Maria przez całe życie tańczyła w balecie. Ale chyba nigdy w pełni nie zrealizowała swoich ambicji związanych z muzyką, którą uważała za najpiękniejszą ze wszystkich dziedzin sztuki. Miała marzenie, żebym grała na fortepianie albo śpiewała. I namówiła mnie na to. Narzekałam, że to nuda, ale grałam. Babcia nie przypuszczała, że zostanę aktorką, ale myślę, że ją to satysfakcjonuje. (śmiech)
Ktoś kiedyś powiedział: zwycięstwo przyjmuję bez pychy, przegraną bez urazy. To mogłaby być pani dewiza?
- Wiem, że to wymaga ogromnej pracy, bo łatwo jest zachłysnąć się sukcesem - rozpoznawalnością, prestiżem, pieniędzmi, sympatią widzów. Widzę, jak pycha w wielu ludziach wywołuje destrukcję. Jak zaczynamy pragnąć więcej, więcej i więcej. Tego nam już nie wypada zagrać, a do tego uśmiechnąć... Staram się, żeby była we mnie normalność. Zachowanie ludzkiej miary i proporcji jest dla mnie ważne. Chcę czerpać z życia, ale nie chciałabym dać się zwieść pozorom, rzeczom, które nic mi nie dają.
A co do urazów?
- Przyświeca mi idea, żeby porażek na nikogo nie zwalać. Wielokrotnie tak jest, czy w życiu prywatnym, czy zawodowym, że jestem twórcą własnych niepowodzeń, ale tak jak pan Jerzy Stuhr, chciałabym umieć sama przed sobą się do nich przyznać.
Rozmawiała Bożena Chodyniecka
Kinga Preis urodziła się 31 VIII 1971 r. we Wrocławiu. W 1996 roku ukończyła tamtejszą PWST. Jeszcze na studiach debiutowała rolą tytułową w spektaklu "Kasia z Heilbronnu" Jerzego Jarockiego. Otrzymała za nią Nagrodę Młodych z okazji Międzynarodowego Dnia Teatru. Jest także laureatką Nagrody im. Zbyszka Cybulskiego, przeznaczonej dla aktorów wyróżniających się wybitną indywidualnością. Niesamowicie śpiewa. Ma syna Antoniego, a jej partnerem jest operator filmowy Piotr Borowiec.