Kate Hudson: Miałam serce w gardle
Ludzie niebiorący odpowiedzialności za własne decyzje to chyba największy problem, z jakim zmaga się świat. Zresztą... Czy nie tego w pewnym sensie dowodzi tragedia, o której opowiada nasz film - zastanawia się Kate Hudson, która w opartym na faktach filmie "Żywioł. Deepwater Horizon" wcieliła się w Felicię, żonę Mike'a Williamsa, który stał się bohaterem akcji ratunkowej na tytułowej platformie wiertniczej w 2010 roku.
Kate Hudson to specjalistka od komedii romantycznych, znana z "U progu sławy", Jak stracić chłopaka w 10 dni" czy "Ślubnych wojen". W filmie "Nine - Dziewięć" i serialu "Glee" udowodniła, że ma świetny wokal. Uznawana jest też za ikonę stylu, a na Instagramie jej fotodziennik śledzi blisko 4 miliony fanów. Hudson jest córką Goldie Hawn i muzyka Davida Hudsona, jednak za swojego tatę trzydziestosiedmiolatka uznaje wieloletniego partnera mamy, Kurta Russela. W filmie "Żywioł. Deepwater Horizon" miała okazję ponownie wystąpić u jego boku. Za kamerą stanął Peter Berg, a u boku Hudson i Russela wystąpili: Mark Wahlberg, John Malkovich i Gina Rodriguez.
Anna Tatarska: "Żywioł. Deepwater Horizon" rozgrywa się w 2010 roku, podczas tragicznego wybuchu na platformie wiertniczej w Zatoce Meksykańskiej. Cofnijmy się razem o te kilka lat. Jak pamięta pani tamten czas?
Kate Hudson: - Oczywiście śledziłam w mediach relacje z tej tragedii. Jak zresztą wszyscy Amerykanie, którzy mają telewizor. Niemożliwym było żyć w USA i nie wiedzieć o wydarzeniach w Zatoce Meksykańskiej. To było straszne, z wielu powodów. Większość materiałów podkreślała, że wyciek spowodował koszmarną tragedię ekologiczną, co jest niezwykle ważne, bo konsekwencje tego dramatu region ponosi po dziś dzień. Film skupia się akurat na nieco innym aspekcie, i to tez mi się w nim spodobało - mówi o ludziach, którzy pracowali przy odwiercie i byli w samym centrum wybuchu. Kiedy ogląda się w wiadomościach medialne reportaże, nie słyszy się raczej o tym, jak to jest, doświadczyć czegoś takiego.
W filmie gra pani zapadającą w pamięć, ale drugoplanową rolę. Co było najmocniejszym argumentem za tym, żeby przyjąć propozycję Petera Berga?
- Pete'a znam od bardzo dawna. Pierwszy raz spotkałam go chyba jako siedemnastolatka! Kiedy więc zadzwonił z propozycją roli, właściwie od razu się zgodziłam. Po prostu chciałam z nim pracować. Po lekturze scenariusza doszło jeszcze zainteresowanie treścią i podziw dla sprawności, z jaką został poukładany. To wspaniały tekst, idealnie utrzymujący równowagę pomiędzy poszczególnymi akcentami.
O jakich akcentach mówimy?
- Najważniejsze dla twórców było wydobycie z widza tego samego uczucia, które ma człowiek oglądający relację z podobnych wydarzeń w telewizji. Patrzy na to, co dzieje się na ekranie i myśli o swojej rodzinie, o tym, jak by się czuł, gdyby to dotknęło właśnie jego. Rozgląda się dokoła, widzi swoich bliskich i dociera do niego, jak bardzo kruche oraz delikatne jest jego szczęście i że w każdej chwili może się wydarzyć coś niespodziewanego, co je zburzy. Są filmy, które nadużywają tej emocjonalnej władzy nad publicznością, trzymają ją w uczuciowym szachu. Ale Pete tego nie robi i to wydało mi się naprawdę wyjątkowe.
Berg rzeczywiście skupia się na emocjach i ludziach, odsuwając na bok najczęściej dyskutowany w kontekście wycieku wątek ekologiczny i korporacyjny.
- Myślę, że od czasu tamtych wydarzeń zmienił się poziom otwartości, na jakim dyskutujemy o ekologii oraz środowisku naturalnym i sposobie, w jakim traktują je korporacje. To bardzo dobra zmiana. Ale Pete'owi, jak mówiliśmy, chodziło o historię ludzi. Podobało mi się, że relacja mojej bohaterki z mężem jest w emocjonalnym centrum filmu, stanowi punkt odniesienia pokazujący, jak mogło się czuć wiele rodzin pracowników platformy podczas tych okropnych godzin po wybuchu. Niewiedza, dezorientacja, lęk... Pete nie chciał się zbytnio angażować w politykę, choć oczywiście film jest z nadania zaangażowany ideologicznie, nie można, ani nie warto było tego całkiem unikać.
Praca z tatą też była argumentem "za"?
- Jasne! Nie ukrywam, że praca przy jednym projekcie z tatą to dodatkowa zachęta. Co prawda nie mieliśmy razem zbyt wielu scen, ale spędzaliśmy wspólnie sporo czasu na planie filmowym. Plan zorganizowano w Nowym Orleanie, gdzie w tamtym czasie przebywał na dodatek jeszcze mój brat Oliver, który realizował zdjęcia do serialu "Królowe krzyku". Cała banda w komplecie, rzadka gratka!
Jak wspomina pani pobyt w Nowym Orleanie? To wyjątkowe miejsce.
- Tym razem spędziłam tam trzy, może cztery tygodnie. Kocham Nowy Orlean. To moje drugie, po Nowym Jorku, ulubione miasto w USA. Ma niesamowitą energię, choć dostało mocno po tyłku: wyciek, powodzie, huragany... Trudno nawet zliczyć te tragedie. Nowy Orlean to mocni, wytrwali i pełni nadziei mieszkańcy, z godnością zmagający się z przeciwnościami losu. Zawsze wracam stamtąd z naładowanymi akumulatorami. Ale Nowoorleańczycy potrzebują naszej pomocy i wsparcia, nie wolno o tym zapominać.
Podobno ekipa filmu miała trudności z dotarciem do prawdziwych miejsc, gdzie rozgrywały się pokazywane na ekranie wydarzenia.
- Tak, koledzy sporo o tym rozmawiali. Nieustannie cofano jakąś zgodę na wejście, na przejazd, znikał jakiś informator... Mnie też nie udało mi się dotrzeć w żadne z newralgicznych dla tamtych wydarzeń miejsc. Nie widziałam szczątków platformy ani odwiertu, ale z innych powodów. Po prostu moja bohaterka nie przebywa w filmie na morzu, jest cały czas na lądzie. Dlatego kiedy skończyłam swoją część, z niecierpliwością czekałam na efekt końcowy. Kiedy wreszcie mogłam obejrzeć zmontowany film, miałam serce w gardle. Bardzo mnie wzruszył. Sprawił, że zaczęłam myśleć o tym, jak w ferworze dyskutowania o wielkich, wzniosłych sprawach zdarza nam się zapominać o tym, co najważniejsze - o człowieku. A przecież każdy z nas nosi w sobie niesamowitą historię, trzeba ją tylko wydobyć. Nie wolno zakładać z góry, że się wie, kim jest nasz rozmówca i jaki jest. Trzeba dać mu szansę nas zaskoczyć. Mam wrażenie, że Pete to robi.
A propos prawdziwych ludzi i ich niesamowitych historii - czy przygotowując się do roli miała pani szansę rozmawiać z pierwowzorem swojej bohaterki, prawdziwą Felicią Williams?
- Felicia była tam przez cały czas. Trochę rozmawiałyśmy na początku, chciałam się od niej dowiedzieć, jak pamięta tamte emocje. Opisała je tak, jak możemy sobie próbować wyobrażać podobną sytuację - najsilniejsze było paraliżujące uczucie niewiedzy. Jasne, można to bagatelizować, mówiąc, że każda żona strażaka, górnika, czy pracownika platformy wiertniczej wie, z jakim ryzykiem wiąże się ta praca. To w końcu zmaganie się z żywiołami. Ale świadomość nie zmienia dojmującego poczucia dramatu, kiedy z bliską osobą dzieje się coś złego. Felicia czuła się, jakby ziemia uciekała jej spod nóg, ale musiała się skupić, wejść w tryb przetrwaniowy, ustalić, co się naprawdę dzieje i co ma w tej sytuacji robić. Nikt im nic nie mówił, nic! A ona w tym wszystkim musiała być silna dla córki. Niby proste zadanie dla aktora, ale z drugiej strony usłyszeć to od kogoś, kto był w sercu tych wydarzeń - to zmienia wszystko.
Niektórzy z tych, którzy przeżyli tragedie podobne do tej na Deepwater mówią o zrządzeniu losu. Pani wierzy w takie rzeczy jak los, przeznaczenie?
- Wierzę, że rzeczy są nam przeznaczone, jeśli im pozwolimy, jeśli je wybierzemy. To brzmi jak oksymoron, wiem, ale naprawdę jest w tym sens! Wierzę, że mamy jakąś ścieżkę, którą podążamy, ale też nie wykluczam, że jest ich więcej niż jedna. Miewam takie momenty, że patrzę na świat i myślę sobie: "Fizyka kwantowa to naprawdę fascynująca sprawa. Niewykluczone, że cała ta sprawa zwana życiem, to tylko nasz wymysł!". Wierzę, że wszystko jest możliwe, wiec nie mogę powiedzieć, że całkowicie neguję istnienie przeznaczenia. Ale nie zwalniam nas z odpowiedzialności za własne wybory. Uważam, że ponosimy pełną odpowiedzialność za swoje postępowanie. Zresztą, to chyba jest największy problem, z jakim zmaga się świat: ludzie niebiorący odpowiedzialności za własne decyzje. Zresztą... Czy nie tego w pewnym sensie dowodzi tragedia, o której opowiada nasz film?
Anna Tatarska, Toronto