Katarzyna Kołeczek: Między Warszawą a Londynem
Ma odwagę, by wciąż próbować nowych rzeczy. Swoje życie dzieli między Warszawę i Londyn.
Oglądamy panią w nowej edycji programu "Bake off - Ale ciacho!". Co prawda prowadzi pani show, a nie rywalizuje w nim, ale muszę zapytać - piecze pani?
Katarzyna Kołeczek: - Jestem w tej dziedzinie amatorką. Dotąd głównie pomagałam mamie, gdy zbliżały się święta czy jakaś uroczystość. Wtedy przyjeżdżałam do mamy i razem piekłyśmy. Ja nie mam piekarnika w domu. Ale ten program już wprowadził pewne zmiany w moim życiu i go zamówiłam - jest w drodze. Na razie wykorzystuję prodiż, który dostałam od mojej świętej pamięci babci Marysi. Mogę nawet zdradzić, że w naszym programie prodiż też się pojawi.
Taki okrągły?
- Nie! Moja mama ma taki. Mój jest podłużny. Używam go z powodzeniem, ale gdy go odpalam, to cały blok wie, że piekę ciasto, bo mieszkam na ostatnim piętrze i już od parteru czuć ten specyficzny zapach aluminium. Na jego usprawiedliwienie mogę powiedzieć, że to staruszek. Został wyprodukowany w 1983 r., czyli jego gwarancja skończyła się w roku, w którym ja się urodziłam. Jest więc starszy ode mnie, ale nadal sprawuje się bez zarzutu.
Czyli nie ma pani problemu z odróżnieniem ciasta francuskiego od kruchego?
- Absolutnie! Ja może nie umiem piec, ale za to jakim jestem smakoszem! Uwielbiam ciasta i niczego sobie nie odmawiam. Oczywiście idę potem trochę poćwiczyć, żeby to spalić i mieć dobrą kondycję.
Z Marceliną Zawadzką spędzacie sporo czasu z uczestnikami.
- Jesteśmy po to, żeby pomóc im w opowiadaniu ich historii, żeby zapomnieli, że są kamery, żeby się rozluźnili, pokazali tę swoją pasję do pieczenia, ale i powygłupiali się i odkryli nieco swojej osobowości.
To jest dla pani łatwe zadanie?
- Od kilku lat improwizuję w Klubie Komediowym, więc mam w tym pewne doświadczenie. Do tego ja kocham ludzi i ich historie. A w tym programie nie chodzi ani o mnie, ani o Marcelinę, ale o tych ludzi. To oni powinni być na pierwszym planie. My musimy sprawić, żeby błyszczeli.
Co to są za ludzie?
- Przeróżni. Mamy pana, który pracuje w banku, nauczyciela informatyki, panią, która uczy niemieckiego w szkole, architekta...
Pani próbuje różnych ścieżek zawodowych?
- Ja traktuję ten zawód bardzo zadaniowo i uważam, że dobry aktor musi umieć zrobić wszystko. Zagrać wiarygodnie i szczerze, ale też rozbawić. Powinien potrafić zrobić dobrą konferansjerkę, czego cały czas się uczę. Kocham też śpiewać. Ja się na nic nie zamykam. Próbuję każdej z tych dróg. Improwizuję w Klubie Komediowym od ponad dwóch lat, jestem tam na stałe w ośmiu tytułach. Do wielu rzeczy podchodzę eksperymentalnie. Oczywiście zdarzają się potknięcia, ale zawsze daję z siebie 100, a nawet 120 procent.
W Polsce sporo szumu było wokół pani udziału w trzecim filmie o Bridget Jones.
- To nie było nic dużego, co niektórzy mi wypominają. Jednak byłam na planie, poznałam tych ludzi, nie wycięli mnie z filmu i to był jakiś mój sukces.
I dodajmy, że nie największy. Pojawiła się już pani w kilku produkcjach. Ja najlepiej znam pani rolę w "Ojcu Brownie". Czym różni się praca na planie w Wielkiej Brytanii od pracy u nas?
- W Anglii jest większy dystans i inna etyka pracy. Gdy tam jadę na plan, czuję się spokojna i wiem, że będę mogła po prostu tworzyć. Anglia bardzo mocno chce gonić za Stanami i robić filmy czy seriale z wielkim rozmachem. Ostatnio zagrałam w produkcji BBC Two "Miasto i miasto", która będzie miała premierę w przyszłym roku. Miałam taki komfort pracy, jakiego dawno nie doświadczyłam. Wszystko jest na czas, jest konstruktywna rozmowa z reżyserem, mogę przeanalizować swoje pomysły, wprowadzić zmiany w tekście, jeśli chcę. Oni są bardzo otwarci na różne sugestie, traktują to jako proces twórczy.
- W Polsce największe doświadczenie mam z serialem "Na Wspólnej". Bardzo szanowałam tę pracę. Na planie wszystko chodzi jak w zegarku, ale jest jednocześnie ciśnienie, że trzeba zrobić 10 czy 12 scen dziennie. W Anglii robi się o połowę mniej. Na planie "Ojca Browna" kręciliśmy 5-6 scen dziennie. Ta różnica wynika oczywiście z budżetu.
Jak udało się pani zaistnieć na brytyjskim rynku?
- To było 90 proc. szczęścia i 10 proc. ciężkiej pracy. Wygrałam casting do filmu "Cup Cake" [polski tytuł - "Cukiernia pod babeczką" - przyp. red.]. Na planie tego filmu poznałam Michelle Fairley, czyli Lady Stark z "Gry o tron". Nie miałam wtedy agenta, przyjechałam z walizeczką, mieliśmy ponad miesiąc zdjęć. Później zaprosili mnie na przyjęcie kończące zdjęcia i dostałam wtedy czek, a na nim była dużo mniejsza kwota, niż mi się wydawało, że będzie. Ja wtedy zrezygnowałam z roli w teatrze, wzięłam kredyt na mieszkanie... Na tym przyjęciu z tego wszystkiego się popłakałam. Michelle podeszła i zapytała, co się stało. Gdy dowiedziała się, że nie mam agenta, postanowiła przedstawić mnie swojemu. I tak to się zaczęło. Każdy musi zapłacić frycowe. Nie zarobiłam prawie nic za ten film, ale przyniósł mi on agenta, no i miałam materiał, który mogłam przedstawiać jako demo i jakoś się ruszyło. Potem zrobiłam jedną fabułę, drugą, przyszedł "Ojciec Brown".
Czyli sporo pani podróżuje?
- Przyzwyczaiłam się do tego. Traktuję wyjazdy do Londynu jak podróż na trasie Warszawa-Kraków. Wsiadam do samolotu i po dwóch godzinach jestem. Jeśli chodzi o koszty, to trochę do tego dołożyłam, ale myślę o tym jak o inwestycji. Naprawdę bardzo dużo się tam nauczyłam. Gdybym nie zobaczyła tego sposobu życia, pracy, tego ich luzu, ale też i ich dyscypliny, może nie miałabym odwagi działać w różnych dziedzinach.
A jak się żyje w Londynie?
- Tam jest wyścig szczurów. Świat pędzi, ulica pędzi, wszyscy gdzieś biegną. W metrze potok ludzi, z trudem wciskam się do niego, gdy rano, często prosto z lotniska, jadę na casting, bo w wagonach jest jak w pudełkach z sardynkami. Na ich rynku są jednak zupełnie inne propozycje i dla tych propozycji warto tam być. Ale nie chciałabym mieszkać w Londynie na stałe. Moje miejsce jest w Polsce. Mam tu mój dom, miłość, psa. Na razie dobrze, że pracuję i tu, i tam. To dobre, co zbieram w Anglii, przywożę do Polski.
Iwona Leończuk