Katarzyna Dowbor: Koniec może być początkiem
Było jej przykro, gdy zwolniono ją z TVP. Ale nie ma tego złego... Dziś tworzy program, który jest spełnieniem jej marzeń i dzięki któremu odkryła na nowo sens swojej pracy.
Wiele osób zazdrości ci "Naszego nowego domu"!
Katarzyna Dowbor: - Sama sobie zazdroszczę! To program marzeń, taki który dostaje się na deser po tym, jak się dużo innych ważnych rzeczy zrobiło i wiele się przeżyło. Bo doświadczenie życiowe jest w nim szalenie istotne. Bohaterami programu są nie tyle rodziny biedne, co doświadczone przez los. Każdego z nas mogło to spotkać, ale nie zawsze zdajemy sobie z tego sprawę. Bo wydaje się nam, że jak coś mamy, to będziemy mieć zawsze. A przecież ani zdrowia nie dostaliśmy na zawsze, ani pracy, ani rodziny. Udział w tym programie sprawia, że poznaję rodziny z takimi problemami, z którymi w tej ilości ani ja, ani moi znajomi nie mamy do czynienia. Gdyby nie "Nasz nowy dom", to takich nieszczęść bym na co dzień nie oglądała. Dlatego myślę, że ten program wiele mnie nauczył - pokory do życia, do tego, co posiadam i szacunku do tego miejsca, w którym teraz jestem. Jest więc i dla mnie ważny.
Jak weryfikujecie uczciwość potencjalnych uczestników?
- Za nami już sześć edycji, a wkrótce będziemy robili siódmą. Dwie pierwsze były trudne, dlatego, że człowiek jest zwierzęciem, które ma duże zaufanie do innych. Trafialiśmy na sytuacje, których nie znaliśmy i byliśmy tak przytłoczeni ogromem biedy, że wierzyliśmy w każde słowo. Obecnie sprawdzamy sytuację rodziny nie tylko z tymi, którzy nam ją zgłosili, ale też w gminie, w szkole, rozmawiamy z księdzem, z ludźmi, którzy znają tę rodzinę. Sprawdzamy, czy w danej historii nie ma ukrytego drugiego dna, bo to się niestety zdarza. Poza tym bardzo ważne są też kwestie prawne.
Prawne? Co to znaczy?
- W Polsce często nie rozumie się, co to znaczy "własność". My remontujemy tylko domy i mieszkania własnościowe, bo nie chcemy robić lokali dla gminy. A nie wiemy, czy za pół roku nie przyjdzie pan burmistrz i nie powie, że pani już dziękujemy. Często jest tak, że pytamy: "Czy to jest państwa dom?" i słyszymy, że tak, ale dokumentów nie ma. Okazuje się, że to po babci, a babcia miała dziewięcioro dzieci. Postępowania spadkowego nie było. Czyli według prawa tylko część domu należy do danej rodziny. Niestety, trochę jesteśmy na bakier z zagadnieniami prawnymi, ale myślę, że powoli będzie się to zmieniało.
Gdy się żegnałaś z telewizją publiczną, pewnie było ci przykro. Ale okazało się, że los miał dla ciebie niespodziankę.
- Rzeczywiście nie ma tego złego... To ostatnio moje ulubione powiedzenie. Poza tym myślę, że jestem dobrym przykładem dla innych, że nie należy się załamywać, jeśli okaże się, że coś nam się kończy. Ja powtarzam: "Kończy się po to, żeby zaczęło się coś nowego, a nie po to, żeby się w ogóle skończyło". Straciłam pracę, ale za to zyskałam nową i lepszą. Bo umówmy się, że w tej publicznej telewizji mogłabym już tylko dogorywać w tym zawodzie. Niby coś tam prowadziłam, coś robiłam, jakiś lepszy czy gorszy program, ale było to na zasadzie, żeby jakoś dotrzymać do emerytury.
- A teraz, mimo iż raptem mi zostały 3 lata, okazuje się, że pracuję jak człowiek, który dopiero co przyszedł do pracy. Już nawet nie mówię, że ciężko, bo to naprawdę ciężka praca - my na potrzeby każdego odcinka pięć dni jesteśmy na planie i pięć dni ciężko pracujemy. Tak ciężko nawet w młodości nie pracowałam. Ale jaką to daje satysfakcję i radość. Jest w tym po prostu prawdziwy sens.
A jak patrzysz teraz na telewizję publiczną?
- Ze smutkiem. Bo nie mam żalu do telewizji, tylko do ludzi, a ci, którzy tą firmą rządzą, stale się zmieniają. Sama telewizja to miejsce, w którym spędziłam 30 lat życia. Przykro mi, kiedy patrzę, jak to się gdzieś rozmywa, jak znikają ludzie, z którymi zaczynałam, tacy jak Grażyna Torbicka. To duży błąd, że nie szanuje się ludzi, którzy telewizję tworzyli. Teraz to jest obce miejsce, a szkoda, bo to niesamowita firma, w której się całe pokolenia wychowały. Telewizje prywatne tworzyli ludzie, którzy zawodu uczyli się w TVP. Ale nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Ja się cieszę, że pracuję u prywaciarza.
Kasiu, jesteś jedną z nielicznych znanych osób, która bez problemu przyznaje się do wieku.
- Proszę cię! Wystarczy wejść do internetu i sprawdzić. Poza tym jestem dumna, że mam te swoje 57 lat. Gdy podaję komuś wiek, to słyszę: "O! Nie wygląda pani na tyle". I to jest najprzyjemniejsze. Ale po co mam udawać młodszą? Każdy wiek ma swoje prawa i przyjemności. Patrzę na niektóre moje koleżanki i podziwiam ich metamorfozy. Niektóre nigdy nie były tak atrakcyjne, jak stały się tuż przed pięćdziesiątką. Ale nie znam żadnej, która przy okazji nie straciła osobowości. Dziewczyny kiedyś miały jaja, a teraz zamieniają się w puste lalki Barbie, które tylko patrzą, czy nie zagięła się sukienka. Lansik, lansik...
Takie czasy...
- Ale ja tak nie chcę. Ja chcę być sobą. Nie będę biegać na obcasie, bo nie lubię. Pokazuję siebie, a nie coś, co sobie na swój temat wyobraziłam. Jak mówi Ania Dymna: "Młoda, piękna i zgrabna już byłam, a teraz jestem na innym etapie".
W pracy się spełniasz, jako matka też masz powody do dumy. Syna wszyscy znamy, a Marysia rośnie na poetkę.
- Nazwisko Baczyńska do czegoś zobowiązuje (śmiech). Teraz znowu się dostała do finału jakiegoś konkursu ogólnopolskiego. Ona potrafi pięknie pisać. Ale wkroczyła na niełatwą drogę, bo czy z poezji da się wyżyć?
A co z twoimi marzeniami?
- "Nasz nowy dom" wypiera wszystkie plany. Teraz mam trzy tygodnie wolnego, ale zaraz wracam na plan i pracujemy do września, więc jestem non stop w pracy. A marzenie mam to samo, które nie zmienia się od lat - chciałabym konie hodować.
Jest parę stadnin, w których za chwilę mogą być wakaty...
Od ponad 20 lat mam swoje konie, ale nie odważyłabym się prowadzić stadniny. W marzeniach nie mierzę tak wysoko. Chciałabym po prostu mieć swoje gospodarstwo rolne. Może kiedyś mi się uda, a na razie mam inne obowiązki, czyli praca, praca, praca. Tak naprawdę nie mam czasu, by marzyć. Nawet przed snem. W życiu tak dobrze nie zasypiałam. Wracam z planu, idę pod prysznic i padam. I jak mi z tym dobrze!
Iwona Leończuk