Karol Strasburger: Król sucharów
Trudno wyobrazić sobie weekend bez Karola Strasburgera i "Familiady". A przecież zanim stanął za sterami tego programu, oczarował Polskę jako Józef Toliboski z "Nocy i dni", który zrywa w stawie nenufary. Grał też w "Karino", "Polskich drogach", "Klanie" i "Pierwszej miłości". Kocha sport. Ma do siebie dystans. Wie, co w życiu ważne.
Udzielił pan ostatnio choć jednego wywiadu, w którym nie pytano pana o suchary?
- Zostałem specjalistą od sucharów! Ba, niektórzy ośmielają się nazywać mnie ich "królem" (śmiech). Początkowo nie rozumiałem, o co chodzi. Dlaczego suchary? Trudno mi było uwierzyć: to o dowcipach? W końcu zorientowałem się, że ktoś nazywa je sucharami, ponieważ były już kiedyś opowiedziane...
...więc są nieśmieszne, co niekoniecznie jest prawdą. Ja jestem fanką tego o bocianie. Dlaczego stoi na jednej nodze? Bo gdyby podniósł drugą, to by na dziób się wywalił.
- W oryginale było słowo nieprzyzwoite. Brzmiałoby lepiej, ale nie mogłem go użyć, bo "Familiada" jest o godz. 14, kiedy Polacy jedzą z dziećmi niedzielny obiad. Nie wolno tego zrobić, zwłaszcza w telewizji publicznej. Ja osobiście też uważam, że pewnych rzeczy po prostu nie wypada. Ale z kolei jeśli się takiego dowcipu nie powie dosadnie, ludzie mówią, że za delikatny i nieśmieszny. "Powiedz pan ten", radzą, i opowiadają swoje kawały, po których mnie o ziemię rzuca, taka to beznadzieja.
Poczucie humoru to rzecz względna.
- I naprawdę ciężko znaleźć żart (a użyłem ich już w "Familiadzie tysiące!), nie powtarzając się. Internautów zachęcam do wysyłania sugestii na Facebooku. Ale różnie z tym bywa. Jeszcze przed erą FB dostałem list pięknie, odręcznie napisany z kompletem żartów i dopiskiem, że za każdy z nich nadawca listu życzyłby sobie... konkretną kwotę. Tak też bywa. Widzowie pomagają, ale w końcu, jak ze wszystkim w życiu, człowiek zostaje z problemem sam. Jeśli nie mam czegoś fajnego, rezygnuję z żartu.
"Familiada" trochę przysłoniła pana aktorskie dokonania. Przypomnijmy, jak świetnie się zaczęło: od "Kolumbów". Tam był "Siwy", najlepszy kierowca grupy, nazwiska nie poznaliśmy nigdy. Zginął w pierwszym odcinku.
- Miałem 23 lata. "Siwy" był dla mnie wyróżnieniem i jednocześnie wyzwaniem, bo przymierzaliśmy się do serialu naprawdę znaczącego. Wiedziałem, że zrobię wszystko, co każą. Jeśli trzeba skoczyć z Pałacu Kultury, skoczę. Wtedy też poznałem Kubę Morgensterna [w środowisku filmowym wszyscy zwracali się do reżysera Kuba, nie Janusz - przyp. red.] - wielki autorytet, postać ciekawą, ciepłą. Bardzo go polubiłem.
I to on pana wypatrzył do tych "Kolumbów"?
- Kuba chodził po szkołach i szukał młodych osób. Pytał kolegów. Ale kto dokładnie zwrócił na mnie uwagę? Nie wiem. Nigdy nie wchodzę w zakulisowe historie - co, kto, komu, choć wiem, że są koledzy, a zwłaszcza koleżanki, które takie rzeczy publicznie rozgrzebują: "Ja miałam zagrać, bo to mnie powiedział pierwszej, a to ona zagrała, itp.". Nie robię tego.
Konsekwencją "Kolumbów" był Niwiński w "Polskich drogach"?
- Wcześniej "Jeszcze słychać śpiew i rżenie koni". Grałem dziennikarza, syna pułkownika, którego odtwórcą był sam Jan Kreczmar, rektor szkoły, którą ledwie co skończyłem. Postać obdarzona wielkim autorytetem, ale i wyniosła. Proszę sobie wyobrazić, musiałem go poklepać po twarzy i powiedzieć coś w stylu: "Nie pieprz, tato". Nie byłem w stanie! Kolejną przygodę miałem w "Karino". Nauczyłem się wtedy dość dobrze jeździć konno. Dużo skakania, ujeżdżania koni. Lubiłem to. Gorzej, że wszystkie te filmy kręciło się daleko od domu - "Karino" przez rok w Iwnie pod Poznaniem, a plenery "Polskich dróg" były w całej Polsce, od Mazur po Piwniczną.
Lubił pan to hotelowe życie? Nie ciągnęło pana do domu? Pewnie był pan już żonaty?
- Wtedy dom ciągnął mnie mniej niż praca. Bo zawód fascynował. Człowiek wychodził z cienia, stawał się osobą publiczną, a to każdego kręci. Nie bez wpływu na mój stosunek do pracy był jej społeczny odbiór. Czasy takie były, że mniej pisano, kto złamał nogę na planie, a więcej, że powstają ważne propozycje kulturowe. A i "Kolumbowie", i "Polskie drogi" były wydarzeniem, bo dotyczyły polskiej historii. Ale nie byłem młodym człowiekiem, który nie myślał o tym, jak ważne jest życie prywatne.
Jednak pana pierwsze małżeństwo nie przetrwało.
- Rozpadło się. Dziś z pewnością wiedziałbym już, co jest najważniejsze...
Pana losy zawodowe na początku były burzliwe. Zaczął pan romantycznie, od Szkoły Morskiej aż w Szczecinie. Mama nie protestowała?
- Nigdy nie ingerowała w moje plany. Kochała mnie bardzo, chciała dla mnie jak najlepiej. Później trochę już nie wierzyła, że cokolwiek mi wyjdzie. Miałem być marynarzem - zrezygnowałem, bo postanowiłem zostać inżynierem. A wcześniej przecież chciałem być sportowcem. Mama zmarła wcześnie, doczekała tylko "Kolumbów". Byłaby szczęśliwa, że jednak tak to się wszystko w moim życiu ułożyło. Jestem tego pewien.
A ojciec?
- Doczekał moich sukcesów. Tak jak i ciotka - niezwykła osoba, będąca wtedy przełożoną szkoły Sióstr Niepokalanek w Szymanowie. Ale oni inaczej widzieli moje miejsce w tym zawodzie. Woleliby, żebym zamiast prowadzić "Familiadę", grał wyłącznie Hamletów i Kordianów. Chyba nigdy w domu rodzinnym nie słyszałem: "Fajnie, Karol, dobrze wyszło". Zresztą podobnie potem miałem ze swoją żoną, która często mówiła: "Fajnie, ale może być lepiej". Dostawałem od niej kopa w górę: "Dawaj dalej, chłopie. Nie ciesz się z tego, co masz, nie gwiazdoruj". I dobrze, że tak mówiła.
Po Toliboskim w "Nocach i dniach" spokojnie mogłoby się panu przewrócić w głowie. Pan pośród nenufarów, w tym białym garniturze. I do tego niezapomniany walc Kazaneckiego.
- To miała być oscarowa produkcja. Wielki budżet, wielki rozmach. I rola, która wydawała mi się knotem, marnym epizodem poniżej godności aktora, ledwie co grającego główną rolę w "Polskich drogach". Rozmowa z Antczakiem: "Panie Jerzy, po Niwińskim ja mam zagrać niemą rolę?". "Toliboski to znacząca postać, tylko musisz zrobić to dobrze". I to właśnie jest dowód, że czasami warto komuś zaufać. Wielką sztuką w życiu jest dobieranie odpowiednich autorytetów.
Na czym polegała trudność z Toliboskim?
- Pan Jerzy powiedział mi: "Masz zrywać nenufary jak nikt na świecie. Chodzić po tym bajorze jak nikt na świecie. Wyglądać i grać na fortepianie jak nikt na świecie. Bo nie grasz żywego człowieka, tylko marzenie Barbary, a marzenia w życiu są czymś najważniejszym". Tylko jak grać marzenie? W aktorze nie zawsze widać to, co mówi. W aktorze czuje się to, co myśli, więc starałem się zagrać boskiego Toliboskiego z największym zapałem, jak umiałem najlepiej.
Gdzie naprawdę był ten staw?
- W okolicach Siedlec. W stawie nie rosły nenufary. Przywieziono ich nieskończoną ilość zewsząd. Musiałem grać, że je zrywam, choć one pływały, bo zerwano je wcześniej. Garniturów poszło z pięć. Błoto, pijawki, buty spadały, co nie było romantyczne. "Panie Jerzy, wołam, ja mam być romantycznym kochankiem? Jak? W spadających butach? Pijawki gryzą". Antczak na to: "Nie myśl o tym! Idź do Barbary z kwiatami, to jest twój cel, resztę zostaw mnie". Do tego doszła fantastyczna muzyka Waldemara Kazaneckiego, montaż...
No i scenę uznano za najbardziej romantyczną w polskim filmie powojennym. Gratuluję!
- Były propozycje, żeby ją wykorzystać w reklamie proszku do prania - na szczęście nikt z nas nigdy się na to nie zgodził. Mamy świadomość, że tej wartości nie wolno zszargać. Bo nie wszystko jest na sprzedaż. Choć czasy są takie, że ludzie wszystkim handlują - pozostaje tylko kwestia ceny. Tej sceny nie sprzedamy za żadną cenę.
Pan ma dystans do siebie, pogodę ducha, luz. Skąd się to bierze?
- Ludzie głupi robią sporo poza kontrolą: coś się z nimi dzieje, nie wiedzą, dlaczego. Ja staram się to wiedzieć, staram się zauważać u siebie to, co dobre, i to, co złe, i to złe poprawiać. Wszystko, co w moim życiu się działo, było związane z pracą, a to samo nie przychodzi. Tego nauczyli mnie rodzice. Przed laty tyle luzu nie miałem. Inni się bawili, a ja byłem facetem, który świat brał na serio. Myślę, że w dużym stopniu to zasługa sportu...
Czy jest jakaś dyscyplina, której pan nie uprawia?
- Piłka nożna. Wyjątkowo tego nie lubię. Za to gram w tenisa - ziemnego i stołowego. Uprawiam windsurfing, biegam, jeżdżę na nartach i rowerze, pływam, a jako chłopak zaczynałem od gimnastyki na Legii...
Skąd ta pasja? Pewnie po ojcu?
- Tylko częściowo. To w dużej mierze mój styl życia i sposób na zatrzymanie młodości (śmiech). W pewnym okresie życia mój tata całkowicie zrezygnował z ruchu i sportu, a ja wiem, że sport mógł pomóc mu żyć dłużej. Więc teraz sam staram się żyć inaczej. I dobrze.
Bożena Chodyniecka