Reklama

Julia Kijowska: Poza granicę komfortu

- Nie byliśmy gotowi, żeby rzucić wszystko i iść z pomocą do obozów [dla imigrantów] na granicach Europy. Chcieliśmy dalej cieszyć się naszą kawą i zadbaną dzielnicą, w której mieszkamy (...) Chcieliśmy jednak uczciwie wyjść poza granice własnego komfortu i zmierzyć się, po swojemu, z dramatem, który dzieje się na naszych "zamkniętych" oczach - aktorka Julia Kijowska opowiada o osobistym projekcie filmowym "Via Carpatia". Film w reżyserii Kaspra Bajona i Klary Kochańskiej trafi na ekrany kin 23 listopada.

- Nie byliśmy gotowi, żeby rzucić wszystko i iść z pomocą do obozów [dla imigrantów] na granicach Europy. Chcieliśmy dalej cieszyć się naszą kawą i zadbaną dzielnicą, w której mieszkamy (...) Chcieliśmy jednak uczciwie wyjść poza granice własnego komfortu i zmierzyć się, po swojemu, z dramatem, który dzieje się na naszych "zamkniętych" oczach - aktorka Julia Kijowska opowiada o osobistym projekcie filmowym "Via Carpatia". Film w reżyserii Kaspra Bajona i Klary Kochańskiej trafi na ekrany kin 23 listopada.
Julia Kijowska /Wojtek Olszanka /East News

Jak doszło do pani współpracy z Kasprem Bajonem i Klarą Kochańską - reżyserami filmu "Via Carpatia"?

Julia Kijowska: - Z Klarą Kochańską spotkałam się przy okazji realizacji jej dyplomowego filmu. "Lokatorki" były krótkim, 30-minutowym metrażem. Przekonał mnie świetny scenariusz napisany przez Klarę i Kaspra Bajona. Film osiągnął spory sukces festiwalowy, a Klara okazała się świetną początkującą reżyserką.

- Po doświadczeniach pracy z uznanymi i dojrzałymi twórcami zatęskniłam trochę, żeby spotkać się z kimś w podobnym wieku, kto patrzy na świat z podobnej perspektywy. Klara, Kasper i Zuza Kernbach która robiła zdjęcia do tego krótkiego filmu, wydali mi się ciekawymi partnerami. Mieliśmy ochotę zrobić razem coś jeszcze, ale projekt pełnometrażowego filmu nie dostał dofinansowania. Wtedy powstał pomysł na "Via Carpatię". Urodził się z czystej potrzeby zrobienia filmu, mimo dotkliwego braku środków.

Reklama

Wiodącym motywem "Via Carpatia" jest tematyka migracyjna. Mimo iż film realizowany był w 2016 roku, w żaden sposób nie stracił na aktualności. Można go traktować jako rodzaj artystycznego manifestu - osobistego głosu w sprawie aktualnego dla Europy problemu. Jakie jest pani osobiste stanowisko w kwestii migracyjnej?

- Ten film jest naszym wspólnym stanowiskiem, a raczej dylematem, przed którym stanęliśmy tak bardzo świadomie w 2016 roku. Popijając kawę w dobrej dzielnicy Warszawy, nie czuliśmy się wygodnie ze świadomością, że nasz świat jest jakby specjalny i wybrany, a tak wielu ludzi po prostu nie może mieć do niego dostępu. Nasze emocje były różne. Nie byliśmy gotowi, żeby rzucić wszystko i iść z pomocą do obozów na granicach Europy. Chcieliśmy dalej cieszyć się naszą kawą i zadbaną dzielnicą, w której mieszkamy, bo też jesteśmy pierwszym chyba pokoleniem, które może w Polsce tak żyć. Chcieliśmy jednak uczciwie wyjść poza granice własnego komfortu i zmierzyć się, po swojemu, z dramatem, który dzieje się na naszych "zamkniętych" oczach. Postanowiliśmy pojechać jednym samochodem na granicę macedońsko-grecką do obozu w Idomeni. Każdy z nas miał własne motywacje, żeby ruszyć w tę podróż. Ja z Piotrem Borowskim pewnie najbardziej osobiste. Materiał z tej ośmiodniowej podróży to główna część naszego filmu. Założenie dramaturgiczne było wykreowane, ale opowieść inspirowana historią Piotra.  

"Via Carpatia" jest filmem duetów. Obok reżyserskiego tandemu i aktorskiej pary, którą tworzy pani z Piotrem Borowskim, za zdjęcia do filmu odpowiada operatorski duet Juliana i Zuzanny Kerbachów. Jak te niecodzienne dwójkowe relacje wyglądały w praktyce na planie filmu?

- No cóż, muszę powiedzieć, że nad wyraz dobrze. Spędziliśmy w tym składzie osiem dni w jednym samochodzie. A jednak dalej łączą nas koleżeńskie relacje. Ten projekt to pod wieloma względami eksperyment. Nie mieliśmy dużego budżetu, na planie wszyscy musieliśmy robić wszystko. Podeszliśmy do tego jednak bardzo profesjonalnie. I w tym samochodzie byliśmy dla siebie przede wszystkim partnerami w pracy, a nie małżonkami.

Mimo iż za koncept filmu odpowiedzialny jest Kasper Bajon, pod scenariuszem podpisani są również m.in. aktorzy. Także scenografia, kostiumy i charakteryzacja są efektem zbiorowej współpracy.  Jak wyglądał pani wkład w historię, którą oglądamy na ekranie?

- Film nie powstawał na podstawie gotowego scenariusza, a raczej zamysłu, który rozpisywaliśmy w drodze razem. To był bardzo osobisty projekt. Na początku miał mieć charakter jeszcze bardziej dokumentalny. Fabuła była wymyślona, chcieliśmy jednak korzystać ze wszystkiego co działo się naprawdę i co kamera mogła zarejestrować. Zakładaliśmy też, że kamera zarejestruje i uwierzy w naszą prawdziwą z Piotrem relację. Mieliśmy swój prywatny punkt odniesienia dla tej historii. Naszym zadaniem było więc ujawniać, a nie ukrywać. Oczywiście to były wyjściowe, pierwsze założenia. Materiał, który kręciliśmy podczas naszej podróży, był materiałem dokumentalno-improwizowanym, jeżeli jest taka kategoria.  

W trakcie podróży na południe Europy bohaterowie filmu spotykają się z przypadkowo spotkanymi autochtonami. Czy to były spontaniczne interakcje? Jak wyglądała realizacja tych ujęć?

- Wszystko, co nakręciliśmy podczas tej podróży, wynikało z przychylności i uprzejmości przypadkiem napotkanych osób. Czasem to były czysto dokumentalne, jednorazowe ujęcia. Zdarzyło się, że prosiliśmy kogoś o powtórzenie jakiegoś dialogu. Takie były założenia, ale one nie musiały się sprawdzić. Mieliśmy ogromnie dużo szczęścia. W filmie zagrali też wybitni aktorzy: Dorota Pomykała i Bajram Severdžan. Nasza producentka Agnieszka Kurzydło pozyskała dla nas tego ulubionego aktora Kusturicy, który przyjechał do naszej najmniejszej ekipy filmowej świata na zdjęcia o świcie. Dzięki temu "Via Carpatia" stała się też pierwszą macedońsko-polską koprodukcją.

Relacja między pani bohaterką a postacią grana przez Piotra Borowskiego budowana jest przy użyciu oszczędnych dialogów, czasem jest to zaledwie pojedyncza, ale bardzo znacząca wymiana zdań (rozmowa o skórce od chleba, żart o adoptowaniu syryjskiego chłopca itp.).  "Po co tak gadasz"? - karci raz swą żonę pani ekranowy partner. Domyślam się, że dialogi były efektem improwizacji... 

- W naszą podróż ruszaliśmy właściwie bez scenariusza. Mieliśmy pewne, zebrane przez Kaspra, założenia dramaturgiczne. Codziennie po zdjęciach omawialiśmy je i weryfikowaliśmy, starając się nie zgubić zanadto w porządku całej struktury. Ten wyjazd miał być jednak próbą uchwycenia tego, co niespodziewane, czego nie można zaplanować w podróży. Wszyscy staraliśmy się tego nie przegapić. Dialog o skórkach został napisany przez Kaspra. W większości scen mówimy z Piotrem swoimi słowami. Wiarygodność i rejestracja naszego prawdziwego przeżycia była celem tej podróży. Do tego materiału dokręciliśmy resztę filmu. Podczas podroży głównie improwizowaliśmy.

Pani bohaterka często pokazywana jest podczas czynności prasowania. Nawet w obskurnym macedońskim hotelu próbuje uprasować koszulę. W trakcie nieobecności swego męża obserwujemy ją w trakcie joggingu. Wiemy, że stara się unikać glutenu. Ile w ekranowej postaci jest prawdziwej Julii Kijowskiej? Jak wyglądało konstruowanie pani bohaterki?

- To był proces wieloetapowy. Wydawało się, że najlepiej będzie, jeżeli jako postacie, z Piotrem będziemy blisko "samych siebie". Staraliśmy się zachować to w tonach głosu, w sposobie, w jaki zwracamy się do siebie, w ruchu. W trakcie zdjęć coraz bardziej oczywiste stawało się, że głównym, dramatycznym bohaterem tej historii jest Piotr. Zależało nam, żeby jak najwięcej zachować z jego prawdziwych przeżyć. Z mojej postaci potrzebowaliśmy wydobyć trochę kontrapunktu dla dramatycznego wymiaru postaci Piotra. Chcieliśmy też zmieścić w niej to, z czego jako mieszkańcy dobrej warszawskiej dzielnicy jesteśmy ulepieni. Rodzaj naiwności, jakiej nabierają nasze zachowania i przyzwyczajenia w kontekście takiej historii.

Mimo iż w zasadzie "Via Carpatia" jest kameralnym dramatem na dwójkę aktorów, niebagatelną, bo także symboliczną rolę w całej historii odgrywa żółw, którego hoduje pani bohaterka. Filmowej wyprawie towarzyszyły podobno perturbacje z nim związane i w zagranicznych zdjęciach wystąpił inny "aktor".

- Żółw to jeden z cudów, jaki zdarzył się podczas tej podróży. Chcieliśmy, żeby nasi bohaterowie mieli żółwia, jednak tuż przed wyjazdem okazało się, że zwierze nie ma wszystkich potrzebnych dokumentów, żeby przekraczać kolejne granice. Pojechaliśmy na zdjęcia z pustą klatką, licząc, że uda nam się dokręcić samego żółwia już po powrocie. Któregoś ranka siedzieliśmy na betonowym tarasie opustoszałego hotelu w Macedonii, kiedy zauważyliśmy, że wprost na nas, pod sam taras zbliża się wielki, stary żółw. Szybko pobiegliśmy po klatkę. Żółw był tak wielki, że ledwo się do niej zmieścił. Spędził jednak z nami cały dzień zdjęciowy. Wieczorem spod tarasu powolnym krokiem poszedł szukać przygód gdzieś dalej.  

Bardzo podoba mi się nieco kulawy, bardzo rudymentarny angielski, który słyszymy z ust pani bohaterki. Zbliża ją do prostych ludzi, których spotyka ona na swojej drodze. W subtelny sposób oddaje również jej wewnętrzny niepokój i egzystencjalne zagubienie.

- To całkiem improwizowana scena. Spotkanie z tymi ludźmi to kolejny filmowy dar. Mogliśmy jednak nakręcić tylko jedno ujęcie. Taka scena jest nie do powtórzenia.

"Via Carpatię" kończy niezwykle czuła i równocześnie zabawna scena, w której główni bohaterowie parodiują domniemane dialogi, jakie prowadzić mogą ze sobą obserwowani przez nich plażowicze. To całkowicie inny rodzaj konwersacji od tego, którego świadkami byliśmy przez cały film.  Z jednej strony wyglądają na przegranych - ich misja zakończyła się niepowodzeniem. Z drugiej strony sprawiają wrażenie osób pogodzonych: zarówno ze sobą, jak i otaczającą rzeczywistością.  Skąd taki finał? Jak go pani interpretuje?

- Ja już nie interpretuję. Zostawiam odbiór publiczności. Wszystko w tym filmie jest po coś. Myślę jednak, że siłą tej wyczyszczonej formuły jest jej wieloznaczność.

Od ponad pięciu lat oglądamy panią niemal wyłącznie na kinowym ekranie (nie licząc spektaklu "Karski"). Ostatnią serialową produkcją z pani udziałem była "Głęboka woda" Czy to świadoma decyzja o rezygnacji z udziału w telewizyjnych przedsięwzięciach, czy po prostu nie otrzymywała pani przez ten czas interesujących ofert serialowych ról?

- Mam dużo szczęścia i do tej pory udaje mi się pracować w tym zawodzie w bardzo wyjątkowy sposób. Robię rzeczy, które wydają mi się ciekawe i ważne - to przywilej. Póki co najwięcej takich propozycji dostaję w filmie. Czasem zrobię coś w teatrze. Pod koniec zeszłego roku współreżyserowałam z Wojtkiem Farugą nasz drugi po "Walentynie" spektakl - "Spowiedź motyla", do którego skomponowałam i napisałam siedem songów. Jestem otwarta na dobrą telewizyjną propozycję. 


INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Julia Kijowska | Via Carpatia
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy