Reklama

Jowita Budnik: Nowy rozdział

Podkreśla, że w filmach i teatrze gra emocjami. To one sprawiły, że tak dobrze wypadła w "Placu Zbawiciela" czy "Papuszy". Dziś telewidzowie z przyjemnością śledzą losy Teresy, w którą wciela się w serialu "M jak miłość".

Podkreśla, że w filmach i teatrze gra emocjami. To one sprawiły, że tak dobrze wypadła w "Placu Zbawiciela" czy "Papuszy". Dziś telewidzowie z przyjemnością śledzą losy Teresy, w którą wciela się w serialu "M jak miłość".
Po czterdziestce postanowiłam zostać tylko aktorką - mówi Jowita Budnik /Jacek Dominski/REPORTER /East News

Jaki to ptak tak pięknie śpiewa w pani telefonie?

Jowita Budnik: - Nie jestem pewna, ale chyba słowik. Ustawiłam sobie tę melodyjkę 11 lat temu, gdy przeprowadziłam się na wieś. Sprawia, że dobrze się czuję. U siebie...

Słowik to takie niepozorne stworzenie, małe, szare, za to ogromnie zdolne. Trochę jak...

- Ja? Nie, nie jestem aż tak utalentowana. Ale inne określenia, że szare, niepozorne - to tak.

I to mówi osoba, która zdobyła Orła za najlepszą rolę pierwszoplanową w filmie "Plac Zbawiciela"!

Reklama

- Świadomie odkładałam na bok ten mój talent. Teraz się śmieję, bo po czterdziestce postanowiłam zostać tylko aktorką.

Czy to obecność w "M jak miłość" wpłynęła na decyzję?

- Raczej przypadek. Gdy dawniej grałam dużą rolę, musiałam się na tym skupić, bo ja nie bardzo umiem z doskoku ani z biegu. Brałam wtedy wolne w stałej pracy...

Czyli w agencji, gdzie załatwia pani role kolegom po fachu. A gdy pani dostaje ciekawą propozycję, może liczyć na urlop... Szczęściara!

- Tak się ułożyło, że zarówno szef Jurek Gudejko, jak i moje wspaniałe koleżanki zawsze mówiły: "Dobra, idź, pograj i wróć".

W przypadku "Papuszy" urlop trwał ponad rok.

- Musieliśmy kręcić sceny podczas trzech pór roku. W dodatku produkcja zawiesiła się na kilka miesięcy. Z życia, w którym byłam wiecznie zagoniona, nagle wpadłam w takie, w którym gotowałam, odprowadzałam do przedszkola dzieci, miałam czas. "Matko, jakie to fajne!" - pomyślałam. Teraz chciałabym spróbować tego innego życia.

Talent drzemał w pani od dziecka?

- Nie wiem. Jak panie w przedszkolu mówiły, że mam powiedzieć wierszyk, po prostu mówiłam.

I umiała pani płakać na zawołanie.

- Tak, poproszona, natychmiast uderzałam w płacz. Do tej pory to umiem, żadna filozofia.

Trafiła pani do ogniska teatralnego "U Machulskich". Rodzice - mama tłumaczka, tata chemik - kibicowali pani?

- Nie pchali w tym kierunku ani nie zrażali. To była moja sprawa. Dawniej dzieci w dużo większym stopniu żyły swoim życiem.

Pani tak wychowuje córki?

- Staram się i chyba dobrze mi idzie. Dziecko powinno mieć dozę samodzielności, sprawy, o których nie zawsze musi mówić rodzicom.

Taka samodzielna była pani bohaterka z "Labiryntu".

- Granie Marty to była fantastyczna praca. Może tylko skala rozpoznawalności była dla mnie męcząca. Dziś myślę, że myśmy mieli naprawdę lajtowo - bez brukowców, paparazzi, plotkarskich portali. A oglądało nas, jak się niedawno dowiedziałam, 16 mln ludzi! Współczuję dzisiejszym nastolatkom, którzy grają w filmach.

Kiedy pani postanowiła, że nie pójdzie na studia aktorskie?

- Wiedziałam to od początku. Starsi koledzy z ogniska teatralnego dostawali się na aktorstwo, a ja obserwowałam, jak to wygląda w praktyce. Zdolni ludzie nie mieli potem pracy i miesiącami, jeśli nie latami, czekali na propozycję. Nie chciałam tak. Zwłaszcza że w latach 90. dla aktorki była zarezerwowana najczęściej rola modelki. A gdzie ja? Nie miałabym tam czego szukać. (śmiech)

Była też pani kelnerką i sprzedawczynią.

- Sprzedawałam w sklepie na wakacjach, ale kelnerką byłam przez dwa lata podczas studiów. Chcieli mnie nawet awansować na menedżerkę. Wszystkie te prace brały się stąd, że od dziecka miałam swoje pieniądze. Nie wyobrażałam sobie, żebym nagle poprosiła o nie mamę. Natomiast kino nigdy nie kojarzyło mi się z zarabianiem, lecz z przyjemnością.

Jest pani realistką?

- Absolutnie tak. Magię kina noszę w sercu dla przyjemności, ale są też sprawy przyziemne, kredyty, koszty związane z wychowywaniem dzieci i tak dalej.

Pewnego dnia poznała pani reżyserów Joannę i Krzysztofa Krauze...

- To był przypadek. Pracowałam w agencji aktorskiej i musiałam znaleźć zastępstwo do "Długu". Nikt nie mógł zagrać tego epizodu i tuż przed zdjęciami szef powiedział, że zagram go ja. Krzysztof, który nie wiedział, że wcześniej już grałam, był przerażony, bo myślał, że jestem sekretarką. Ale poszło dobrze. Potem przypadkiem zagrałam w "Wielkich rzeczach"... Miałam tylko na zdjęciach próbnych "podrzucić" jakąś kwestie aktorowi, który ostatecznie nie zagrał.

- Potem usłyszałam, że Joanna i Krzysztof chcieliby, żebym wcieliła się w postać Beaty w "Placu Zbawiciela". To było szalenie miłe, choć nie do końca wierzyłam, że to prawda. Ale stało się. Scenariusz napisaliśmy u Joanny i Krzysztofa. Powstawał podczas wielomiesięcznych spotkań - gdzie siadaliśmy z Ewą Wencel, Arkiem Janiczkiem i opowiadaliśmy sobie zasłyszane historie. Rozmawialiśmy też o tragedii na Woli, która była kanwą scenariusza.

Dostała pani nagrodę Orła. Honory, sława, kariera stanęła przed panią otworem. A pani zaszła w ciążę i zaszyła się w domu.

- Zdążyłam się nacieszyć sukcesem, choćby na festiwalu w Gdyni. Miałam natomiast problem z przyjmowaniem komplementów. Ludzie często mówili: "Jak obejrzałem ten film, całą noc nie spałem". Co miałam im odpowiedzieć, że mi bardzo miło?

Wreszcie przyszła "Papusza".

- Była już wtedy na świecie moja druga córka...

...i 18 kilo do zrzucenia.

- Skoro miałam zagrać postać żyjącą w czasie wojny i w chudych latach powojennych, musiałam wyglądać wiarygodnie, a nie kulać się jak pączek.

Wyzwaniem była charakteryzacja. Od trzeciej w nocy doczepiano pani nos, brodę, policzki, ręce, nakładano srebrny ząb.

- To trwało przez pięć dni zdjęciowych, gdy grałam starą Papuszę. Lubiłam patrzeć na swoją twarz i to, jak się zmienia. Wyobrażałam sobie, że taka będę na starość.

Jest pani osobą silną, zaradną, konkretną. A gra kobiety słabe, bezwolne, ciemiężone. Dlaczego?

- Pojęcia nie mam! Buduję większość ról na emocjach, bo to dla mnie najważniejsze. Nie wiem, dlaczego nikt mnie nie obsadza w rolach bliżej mnie, gdzie trzeba tupnąć, krzyknąć, zakląć.

Ale może to pani robić na scenie. Fenomenalna jest pani jako "Supermenka" w Teatrze Kamienica: wygraża pani pięścią i mimo różnych problemów daje radę.

- Dla mnie w "Supermence" jest dużo humoru, tymczasem sztuka odbierana jest różnie, zależnie od stanu duszy widza. Kiedy ktoś patrzy na zmagania samotnej kobiety z boku, na to, jak próbuje swoją rozpacz tuszować głupkowatym humorem, to zazwyczaj go te perypetie śmieszą. Ale jeśli osobiście go dotyczą, to już niekoniecznie. Koleżanka z mojej wsi powiedziała po spektaklu: "Nie rozumiem, jak ludzie mogli się z tego śmiać. Ja prawie cały czas płakałam!".

Ale pani ta rola nie boli. Bierze pani z życia wszystko, co ono przynosi. I jest pani wolnym ptakiem.

- To prawda. Mogłabym wyruszyć z cygańskim taborem w siną dal. Teraz zasmakuję trochę tej wolności, pozmagam się z nieprzewidywalnością, bo po latach intensywnej pracy w agencji aktorskiej, gdzie wszystko było poukładane, zaplanowane co do minuty, dużo się ostatnio zmieniło. Skupiam się na graniu i na normalności, za którą tęsknię. Przez pierwszą połowę życia dochodziła do głosu ta aktywna Jowita - zabiegana, zorganizowana, która nie mogła marnować ani chwili. Teraz dopuszczam do głosu tę drugą, która uważa, że nie zawsze należy biec i mieć zajętą każdą minutę. To się wiąże z pewnym dyskomfortem, bo w imię wolności trzeba z czegoś zrezygnować, z czymś się pożegnać i przyjąć do wiadomości, że nie wszystko można sobie kupić.

I pani to umie?

- Nie. Ja się tego dopiero uczę!

Rozmawiała Katarzyna Ziemnicka.

Tele Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: Jowita Budnik
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy