Joe Wright nie tylko o "Cyrano": Nie robię filmów o tym, co znam
"Każdemu mojemu filmowi towarzyszą pytania o to, co to znaczy być człowiekiem i jak możemy walczyć o to, by być lepszymi ludźmi. Takie pytania zadaję sam sobie w procesie produkcji filmu" - mówi Joe Wright, twórca takich filmów, jak "Duma i uprzedzenie", "Anna Karenina", "Pokuta" czy "Kobieta w oknie". Jego najnowszy obraz, "Cyrano" trafił na ekrany polskich kin 4 marca.
"Cyrano" to film widowiskowy, roztańczony i rozśpiewany. Joe Wright na nowo interpretuje klasyczną opowieść o - rozdzierającym serca - trójkącie miłosnym. W roli poety i żołnierza Cyrano, zakochanego bez pamięci w olśniewającej Roxanne, występuje znany m.in. z "Gry o tron" Peter Dinklage, bez wątpienia jedno z "gorących" nazwisk fabryki snów. W roli Roxanne oglądamy Haley Bennett.
Film otrzymał wiele prestiżowych wyróżnień, w tym nominację do Oscara za kostiumy i cztery nominacje do nagród BAFTA (Brytyjskiej Akademii Filmowej). Reżyser Joe Wright, twórca "Pokuty", "Anny Kareniny" i "Dumy i uprzedzenia", opowiada nam o wyzwaniu, jakim była realizacja kostiumowego filmu w trakcie pandemii i wspomina swoją wizytę w Polsce w 1981 roku.
Paweł Rojek: Mówił pan, że "Cyrano" to rodzaj lekarstwa przeciw pandemii. Rozpoczynał pan pracę nad filmem z tą myślą?
Joe Wright: - Zdecydowanie, choć nad scenariuszem pracowałem już od kilku lat. Dokładnie pamiętam datę, gdy uznałem, że film jest gotowy do produkcji. To było 28 czerwca 2020 roku. W Wielkiej Brytanii od czterech lub pięciu miesięcy trwał lockdown. Zadzwoniłem do Erica Fellnera z firmy producenckiej Working Title i powiedziałem, że musimy zrobić ten film właśnie teraz. Oczywiście pomyślał, że oszalałem. Odparł, że mamy najwyżej 5% szans. Dla mnie było to wystarczające. Zaczęliśmy szukać pieniędzy i niespodziewanie udało nam się wszystko pozbierać. Zdjęcia rozpoczęły się już w październiku tego samego roku. Miałem poczucie, że to ważne, by zrobić ten film w środku pandemii. Bo dla mnie to film o więziach międzyludzkich. O tym, jak próbujemy je tworzyć i jak często nam się to nie udaje.
Przeczytaj naszą recenzję filmu "Cyrano"!
Jest pan znany z przedstawiania klasycznych historii w zupełnie nowym ujęciu. Bardzo podobało mi się pana spojrzenie na "Annę Kareninę". Jak opisałby pan swoją wersję "Cyrana"?
- Myślę, że największa zmiana, którą zauważy widz, jest taka, że w naszym "Cyranie" nie ma aktora z długim, sztucznym nosem. Rolę Cyrana objął Peter Dinklage, bez sztucznego nosa. W moim przekonaniu nadało to wiarygodności całej historii.
Scenariusz napisała Erica Schmidt na podstawie własnej sztuki opartej na sztuce Edmonda Rostanda "Cyrano de Bergerac". Czy wcześniejsza, sceniczna wersja musicalu, w której także zagrali Haley Bennett i Peter Dinklage, była kanwą pana filmu?
- Zanim wersja Broadwayowska miała swoją premierę, Haley Bennett zaprosiła mnie, żebym obejrzał warsztatową inscenizację w teatrze w Chester w stanie Connecticut. Jest tam około 120 miejsc. Tam po raz pierwszy zobaczyłem ten spektakl i byłem pod wielkim wrażeniem występu Petera i Haley. Zawsze lubiłem tę opowieść, ale widok tych dwojga aktorów razem na scenie nadał jej nowy, ekscytujący wymiar.
Czy było dla pana oczywiste, że zarówno Haley, jak i Peter powinni powtórzyć swoje role w filmie?
- Tak. To byli jedyni aktorzy, których brałem pod uwagę do ról Cyrana i Roxanne. Najpierw jednak musiałem poprosić Haley o zgodę na realizację filmu. Była zaangażowana w projekt sceniczny od dłuższego czasu, tak więc nie mogłem bez jej akceptacji pytać Petera i Eriki Schmidt, czy zgodzą się na adaptację wersji z West Endu. Gdy dostałem jej błogosławieństwo, nawiązałem z nimi kontakt i tak to się zaczęło.
Co jest niezwykłego w Peterze Dinklage’u?
- Ma wielką duszę. Jest człowiekiem o niezwykłej głębi, a jego zdolność do ukazywania pasji, serca, miłości, wrażliwości i cierpienia jest zachwycająca.
A dlaczego obsadził pan Haley Bennett?
- To jedna z najlepszych aktorek, jakie znam. Jest przy tym niezwykle piękna. Ma w sobie niepohamowaną pasję i żywą inteligencję, którą nasyca wszystko, co robi.
Pana filmy są nadzwyczaj dopracowane wizualnie. Jak rozwijał pan swój styl w filmach?
- Tak naprawdę to nie wiem. Trudno to nazwać świadomym działaniem. Jeśli coś mnie interesuje, idę za tym. Zwykle prowadzi mnie to do czegoś następnego, za czym znów podążam. Na początku bardzo interesowały mnie filmy Davida Leana, a także Martina Scorsesego. Pociągała mnie ich estetyka. Potem zwróciłem uwagę na kinematografię polską, czeską i rosyjską. W pewnym momencie zafascynował mnie Wsiewołod Meyerhold, rosyjski reżyser teatralny, co miało ogromny wpływ na "Annę Kareninę". Tak więc tak to wygląda, daję się ponieść moim fascynacjom i patrzę, dokąd mnie zaprowadzą.
Zauważyłem, że kolory w "Pokucie", "Annie Kareninie" i "Cyranie" są bardzo wyraziste. Jak dużą wagę przywiązuje pan do kolorów w filmie?
- Ogromną! Reżyser ma do dyspozycji wiele narzędzi. Może na przykład wybrać różne obiektywy. Jest ruch kamery i montaż. Oczywiście kolor jest jednym z takich narzędzi. Ma istotny wpływ na uczucia, tak więc koloru można użyć, by udramatyzować emocje w danej scenie.
Autor zdjęć do "Cyrana" to dwukrotnie nominowany do Oscara Seamus McGarvey, który za "Cyrana" otrzymał także nominację do nagrody Brytyjskiego Stowarzyszenia Autorów Zdjęć Filmowych. Od jak dawna ze sobą współpracujecie?
- Z Seamusem znamy się, odkąd mieliśmy po dwadzieścia kilka lat. Długa znajomość wcale jednak nie ułatwia wspólnej pracy. Tak więc przy każdym filmie zaczynamy jakby od nowa. Uczymy się, jak robić film - ten konkretny film - i jest to bardzo emocjonujący proces. Spędzamy razem dwa tygodnie przed rozpoczęciem produkcji, rozmawiając o scenariuszu, dyskutując o każdej scenie i o tym, jakie odczucia powinny jej towarzyszyć. To bardzo bliska i cenna współpraca.
Ma pan jakieś związki z Polską?
- Nie mam polskich korzeni, ale przyjechałem do Polski w 1981 roku z moimi rodzicami na występy z teatrem lalkowym. Jechaliśmy starym vanem z Londynu, przez Niemcy Zachodnie i Wschodnie. Minęliśmy Check Point Charlie, by dotrzeć do Krakowa na festiwal teatrów lalkowych. To jedno z najbardziej emocjonujących wspomnień mojego dzieciństwa. Pamiętam powstanie Solidarności i Lecha Wałęsę i sytuację w stoczni, gdzie wszystko to się działo, tę atmosferę żarliwej debaty politycznej. Pamiętam ludzi sprzedających na czarnym rynku rajstopy spod długich płaszczy. Pamiętam sygnał z wieży kościoła, który urywał się w pewnym momencie, aby uczcić sygnalistę, który został zabity. Pamiętam tę podróż bardzo dokładnie.
Czy tamte pierwsze doświadczenia z teatru lalkowego pana rodziców zaważyły na pana filmowych realizacjach?
- Nie wiem, nie zastanawiałem się nad tym. Myślę jednak, że wpływ teatru lalkowego jest dużo bardziej widoczny w "Cyranie" niż w moich wcześniejszych filmach. Pierwsze ujęcie pokazuje dwie lalki wyrzeźbione przez mojego ojca w drugiej połowie lat 40. XX wieku. Moja miłość do scenografii i wystroju wnętrz, kostiumów i koloru jest mocno związana z pracą mojej mamy w teatrze lalkowym. Mój tata dobrze sobie radził z muzyką i wykorzystywał ją w swoich przedstawieniach lalkowych, wzmacniając ich wymowę. Chyba to właśnie po nim odziedziczyłem miłość do muzyki. Ale trudno powiedzieć, co konkretnie mnie inspirowało. Na pewno zasługą moich rodziców było to, że miałem świadomość, iż bycie reżyserem filmowym to nie jest jakiś zwariowany pomysł. Przeciwnie, wydawał mi się całkiem realny. Dla dziecka rzeźnika wychowanego w rolniczym regionie Polski marzenie, by zostać reżyserem filmowym może wydawać się bardzo odległe i trudne do realizacji. Moi rodzice tymczasem od razu zaakceptowali i wsparli mój wybór.
Muzyka była ważna już we wcześniejszych pana filmach. Były na przykład sceny muzyczne w "Annie Kareninie". Ale czy realizacja filmu muzycznego nie stanowiła jednak nowego wyzwania?
- Nakręcenie musicalu to było logiczne następstwo "Anny Kareniny". Dla mnie "Anna Karenina" była jak balet. A więc musiał przyjść czas na musical! Z belgijskim choreografem Sidi Larbi Cherkaoui zrobiliśmy "Annę Kareninę" i inne projekty. Jego udział w "Cyranie" był naturalnym wyborem. Taneczna strona filmu płynnie przeplata się z innymi scenami. A śpiew? Nie jestem wielkim fanem hollywoodzkich musicali, nie jest to mój ulubiony gatunek. Ale niektóre musicale są mi bliskie, zwłaszcza "Kabaret". Jest w nim coś odważnego i pięknie brzydkiego. Pomysłem na "Cyrana" było to, aby wszystkie piosenki były wykonywane na żywo przed kamerą. Żadna nie była grana z playbacku. To dodało scenom autentyczności. Chciałem też osiągnąć wrażenie intymności. Z kolei dialogi nie mogły być nagle przerywane, z piosenkami w formie deklamacji. Moim celem była harmonia między tymi dwiema formami ekspresji. Dlatego, zaledwie po lekkim oddechu, aktorzy wyrażają swoje emocje w śpiewie zamiast w rozmowie.
Większość pana filmów to produkcje kostiumowe. Wiem, że często pod pretekstem przeszłości można pokazać problemy współczesne, ale dlaczego tak bardzo lubi pan filmy kostiumowe?
- Kocham historię i uwielbiam badania historyczne. To mnie fascynuje. Lubię też myśleć o tym, jak ludzie kiedyś radzili sobie z problemami, które dotyczą nas także współcześnie. Ale tak naprawdę uważam filmy kostiumowe za fantazje, które łączą ze sobą doświadczenia różnych epok. Szczególnie dotyczy to "Cyrana", gdzie kostiumy są uwspółcześnioną wersją ubiorów historycznych, inspirowaną dziełami takich projektantów jak Alexander McQueen czy John Galliano, ale i obrazami z drugiej połowy XVII wieku i początku XVIII, głównie Watteau i Fragonarda. To jest fantazja na temat tamtej epoki, a nie jej dokładne odwzorowywanie.
Skąd w takim razie wzięła się "Kobieta w oknie"?
- To był rodzaj wyzwania formalnego, które sobie postawiłem. Zainteresowała mnie idea filmu, z akcją w jednym budynku, którego kamera nigdy nie opuszcza. Ograniczenia i to, w jaki sposób mogą cię one wyzwolić, to ciekawy temat. Wyobraźnia musi mocniej pracować i to jest pociągające.
Jeśli mówimy o ograniczeniach, to w klasycznym "Cyranie" bohatera ograniczał duży nos. Tu ograniczeniem jest jego niski wzrost. Jakie przesłanie niesie pana film?
- Niesie nie tyle przesłanie, ile pytanie. Nie próbuję nikogo niczego nauczyć, a już na pewno nie chcę wygłaszać kazań. Jednak każdemu mojemu filmowi towarzyszą pytania o to, co to znaczy być człowiekiem i jak możemy walczyć o to, by być lepszymi ludźmi. Takie pytania zadaję sam sobie w procesie produkcji filmu. Nie robię filmów o tym, co znam. Robię filmy o tym, czego chcę się dowiedzieć. I mam nadzieję zabrać widzów w tę podróż, aby poszukali własnych odpowiedzi. Może znajdą coś, co wzbogaci ich osobiste doświadczenia?
Rozmawiał Paweł Rojek