Reklama

Joachim Lamża: Niczego mi nie brakuje

Aktor charakterystyczny. Otwarty i ciepły człowiek, świetny rozmówca. Od kilkunastu lat mieszka nad morzem, gdzie korzysta z uroków natury. W rozmowie z "Tele Tygodniem" opowiada o tym, jak radził sobie w izolacji związanej z pandemią, dlaczego został aktorem i co jest dla niego dzisiaj najważniejsze w życiu.

Aktor charakterystyczny. Otwarty i ciepły człowiek, świetny rozmówca. Od kilkunastu lat mieszka nad morzem, gdzie korzysta z uroków natury. W rozmowie z "Tele Tygodniem" opowiada o tym, jak radził sobie w izolacji związanej z pandemią, dlaczego został aktorem i co jest dla niego dzisiaj najważniejsze w życiu.
Joachim Lamża w jednej z ostatnich ekranowych ról - serialu "Żmijowisko" /Canal+

Czy odczuwa pan po tych kilku miesiącach jakieś skutki przymusowej izolacji?

Joachim Lamża: - Jestem w luksusowej sytuacji, bo od lat żyję na dwóch "nogach": Warszawa-Gdynia Orłowo. Na co dzień widzę piękną zieleń wokoło, czuję zapach morza niesiony wiatrem, więc mnie to tak nie boli. Ale przez skromność spuszczam głowę, że los mnie tak pobłogosławił.

Ma pan tam dom rodzinny, wielopokoleniowy?


- I znów powiem nieskromnie, że jestem szczęściarzem. Moja żona, która pochodzi z Gdyni, miała tu rodzinny dom po dziadkach, do którego przed laty zdecydowałem się wywieźć dzieci z betonowej Warszawy. I w tym domu, w Orłowie, zagospodarowaliśmy się. W Gdyni moje dzieci kończyły szkoły. Tu założyliśmy z moją Ewą kilkanaście lat temu Fundację Kultury Liberty i robimy w plenerze piękny festiwal kultur świata Globaltica. Każdego dnia jestem wdzięczny, że nie muszę siedzieć cały czas w wielkim mieście.

Dotleniona głowa inaczej myśli?

- Niby do powietrza nie trzeba się przyzwyczajać, ale przyznaję, że na początku ciężko było nam się zasymilować "z naturą". Dzisiaj mogę powiedzieć, że niczego mi nie brakuje. Gdybym mógł mieć życzenie do Złotej Rybki, to chciałbym tylko umrzeć zdrowo. 

Czy jak się dorasta w rodzinie aktorskiej, jest szansa, aby pójść w dorosłym życiu własną, odmienną drogą?

- Powiem pani, że znalazłem się w tym zawodzie przypadkowo. Nigdy nie miałem, jak to się mówi, "ciągot na bramkę", że to mój wymarzony zawód. Mama wciągnęła mnie do Teatru Młodego Widza w TVP. Zagrałem młodego Juliusza Verne'a. Sam z siebie nigdy nie miałem takiego pomysłu na życie, żeby zostać aktorem.

Reklama

A jaki pan miał?

- Szczerze? Żeby jakimś cudem zdać maturę! W ciągu czterech lat byłem w aż czterech ogólniakach.

Nie lubił się pan uczyć?


- A który młody chłopak lubi? Wagary, dziewczyny, koledzy. To jest wolność! Szkoła to był koszmar, zwłaszcza w tamtych latach. Im dalej od szkolnej ławki, tym czułem się lepiej.

Był pan bardzo ładnym, eterycznym chłopcem. Zdarzały się bójki, siniaki, złamania, czy siedział pan zaczytany i zatopiony w świecie książkowych bohaterów?


- Złamaniami można napisać moją historię. Już w przedszkolu goniłem za samochodem, w którym jechali nowożeńcy. Zatrzymał się, ja nie. Złamałem nos.

Naprawdę? Ten charakterystyczny "nos boksera", który widzowie przez lata oglądają na ekranie, to skutek wypadku? Byłam pewna, że to pamiątka po walkach w ringu.

- Niestety, widzi pani, to mniej spektakularna historia. Miałem wtedy kilka lat.

Czyli karierę amanta zaprzepaścił pan na własne życzenie już w dzieciństwie!

- Myśli pani, że to od nosa zależy?

Po maturze w końcu się pan określił?

- A skąd! Beznadzieja. Z takimi wynikami, jakie miałem, mogłem pójść tylko do szkoły teatralnej.

Co pana interesowało?

- W dzieciństwie - podwórko. To było moje okno na świat. Szukałem każdej okazji, żeby coś przeżyć, czegoś doświadczyć. Teraz głównie poszukuję w głowie. To jest inny czas.

Mimo że szkoła teatralna zdarzyła się w pana życiu przypadkiem, to od 46 lat pozostaje pan w zawodzie.

- I to takim, który wymaga pamięci, dyscypliny, cierpliwości oraz nauki.

To mimo wszystko pana mocne strony?

- Z tą nauką to bym nie przesadzał... Przez pierwsze pół roku w PWST szczerze wierzyłem, że w końcu będę od niej wolny. Niestety. Po tym czasie w ogóle przestało mi się w tej szkole podobać, więc zacząłem z kolegami: Markiem Siudymem, Andrzejem Strzeleckim, Wiktorem Zborowskim, Krzysztofem Majchrzakiem i Pawłem Wawrzeckim grać w piłkę. Tak powstał kabaret KUR, kpiąc sobie ze szkoły teatralnej i tego zawodu. Stworzyliśmy program, z którym Andrzej Jarecki kupił nas do STS-u. Odnieśliśmy sukces i to otworzyło każdemu z nas drogę do teatru i łatwość angażu w Warszawie. Po ukończeniu szkoły jeszcze przez kilka lat mocno działaliśmy w kabarecie, w telewizji, ale też na scenie, którą udostępnił nam Edward Dziewoński w Kawiarni Nowy Świat. Zakończyliśmy swoją działalność programem "Kur wie najlepiej" z plakatami w całej Warszawie.

To co pana właściwie trzyma na tym obranym wiele lat temu kursie?

- Dzięki temu zawodowi udało mi się przeżyć komunę. Aktorzy byli wybrańcami w tamtym czasie. Siedem lat spędziłem w Teatrze Rozmaitości. To był wspaniały schowek. Fantastyczni ludzie: Andrzej Jarecki, Jerzy Dobrowolski, Stanisław Tym, Wojciech Młynarski i wielu innych współpracowało z tym teatrem. Czego chcieć więcej? Graliśmy przedstawienia, które wówczas były kontrą na teatralnej mapie Warszawy. To był luksus.

Mamy szczęście żyć na przełomie wieków. Zauważa pan, jak zmienia się definicja aktora i artysty z biegiem kolejnych dekad?

- Najbardziej podobało mi się w szkole teatralnej, kiedy po pierwszym roku wsiedliśmy na przyczepy za traktorem i pojechaliśmy w trasę z komedią, dzięki Kasi Radeckiej, koleżance z wydziału reżyserii. To była prawdziwa trupa teatralna. Graliśmy na ulicach, na rynkach, w deszczu, w upale. Fantastyczne doświadczenie! Machaliśmy nogami ze szczęścia i piliśmy tanie wino, jeżdżąc od miasteczka do miasteczka. To jest cudowna prawda o tym zawodzie. To było moje marzenie: być aktorem w drodze, a nie w stacjonarnym teatrze, gdzie co trzy miesiące wywieszana jest lista obsadowa z informacją, czy i kogo gram w przygotowywanym spektaklu. Sztuka z założenia jest wolnym ptakiem i taka mi się marzyła.

Kocha pan tę energię płynącą z tworzenia?

- Cieszę się, gdy pojawia się scenariusz serialu, filmu, sztuki teatralnej. Wtedy budzę się do sprawy. Dobry pomysł od razu uruchamia moją wyobraźnię, widzę efekt finalny i sens działania. W teatrze najbardziej podobał mi się ten moment ciężkiej pracy do przedstawienia, do premiery. Czyli tworzenie i powstawanie spektaklu. To fajny czas dla aktora. A potem to już tylko powtórka. A to mi się wiąże... niestety z etatem.

Beata Banasiewicz

Tele Tydzień
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy