Reklama

Jerzy Trela: Miałem szczęście

Jerzy Trela jest jednym z najbardziej uznanych polskich aktorów. W ostatnim czasie zagrał w "Ciemno, prawie noc" Borysa Lankosza. Film wszedł na ekrany kin 22 marca 2019 roku. W wywiadzie dla Interii wybitny polski aktor mówi o swojej roli w nim, a także następnym projekcie, w którym zagrał u boku Krzysztofa Globisza. Wspomniał także pracę u boku mistrzów, których nie ma już z nami: Krzysztofa Kieślowskiego, Andrzeja Wajdy i - przede wszystkim - Kazimierza Kutza. "Miałem to szczęście, że otarłem się o ich geniusz".

Jerzy Trela jest jednym z najbardziej uznanych polskich aktorów. W ostatnim czasie zagrał w "Ciemno, prawie noc" Borysa Lankosza. Film wszedł na ekrany kin 22 marca 2019 roku. W wywiadzie dla Interii wybitny polski aktor mówi o swojej roli w nim, a także następnym projekcie, w którym zagrał u boku Krzysztofa Globisza. Wspomniał także pracę u boku mistrzów, których nie ma już z nami: Krzysztofa Kieślowskiego, Andrzeja Wajdy i - przede wszystkim - Kazimierza Kutza. "Miałem to szczęście, że otarłem się o ich geniusz".
Jerzy Trela /Gałązka /AKPA

Jakub Izdebski: Po seansie "Ciemno, prawie noc" trudno pana rozpoznać bez pilotki.

Jerzy Trela: Bo zazwyczaj chodzę w czapce typu baseballówka. Nie chodzę w kapeluszach, nie chodzę w kaszkietach, a tu wyjątkowo chodziłem w pilotce. Jak byłem małym chłopcem, to też taką miałem. Skórzana pilotka to był wtedy rarytas. W "Ciemno, prawie noc" chodziłem przymusowo - musiałem jako postać. Jako aktor też, bo mi kazali.

Cały dzień na planie w pilotce? Nie przeszkadzało to panu?

- Nie. W trakcie zdjęć na zewnątrz było przez cały czas potwornie zimno i ta czapka mnie grzała trochę w głowę. Bardzo dobrze się w niej czułem.

Reklama

W filmie wciela się pan w Alberta, opiekuna rodzinnego domu głównej bohaterki. Mógłby pan przybliżyć tę postać?

- Jaka to jest postać w książce czy w filmie? Myślę, że gdzieś wypośrodkujemy. Tak wynika z książki, że jest to człowiek, który żyje tam, gdzie te wszystkie zdarzenia miały miejsce. Zdarzenia przedziwne, tajemnicze, czasem okrutne i złe. Ten człowiek nosi w sobie te tajemnice.  One są w filmie i nie chcę ich zdradzić. Wolę zaprosić do kina, żeby widzowie sami odkryli ten dziwny świat w nietypowej, wałbrzyskiej scenerii... Porównałem kiedyś Wałbrzych do Los Angeles. Ktoś mi odpowiedział: "Ale tam zimno przecież jest". Ale Wałbrzych umiejscowiony jest tak samo - na wzgórzach, tylko rzeczywiście jest zimno i ponuro czasami. Mimo że ludzie piękni.

Wzgórza Los Angeles chyba nie kryją aż tylu tajemnic...

- Diabli wiedzą, może kryją, tylko nikt ich nie odkrywa. Może w Los Angeles są one bardziej na wierzchu, a w Wałbrzychu są one pochowane gdzieś w lochach, skałach i najrozmaitszych zakamarkach. Może są tam do dzisiaj, jeszcze nie w pełni odkryte. Dają one możliwość na stworzenie - mimo że książka i film są fikcją - takiej aury i takiego klimatu: niesamowitego, tajemniczego.

Nie kłóciło się to dla pana? Z jednej strony niesamowity, wręcz baśniowy klimat, z drugiej tragedie i traumy, których bohaterowie doświadczają lub są ich świadkami?

- Nie. Brałem w tym udział, akceptowałem książkę i scenariusz. Byłem i jestem zauroczony osobą reżysera, który tworzył ten świat. I osobą artysty, i osobą człowieka. Borys Lankosz jest cudownym, wspaniałym człowiekiem, który gdzieś szukał tych mrocznych zakamarków ludzkiej duszy i umysłu. Przecież tyle zła, ile dzieje się w tych tajemniczych górach... Punktem wyjścia każdego zła jest dzieciństwo. Wszystko złe, co wtedy odbywa się w dziecku, zostaje z nim. Później człowiek funkcjonuje z tym złem. Stąd Alicja Tabor - postać Magdy Cieleckiej - szuka jakby swego źródła. Chce wiedzieć skąd ona jest. Przyjeżdża do Wałbrzycha, żeby robić reportaż, ale też szukać siebie w tym tajemniczym miejscu. A czy się kłóci, czy się nie kłóci? Wielorakość tego utworu jest trudna do nazwania. Niektórzy mówią, że horror. Inni, że sensacja, że thriller. Ja nie używałbym żadnego z tych określeń, bo myślę, że wszystkie te konwencje są połączone gdzieś pośrodku. I w książce, i w filmie. Ale nie rozmawiamy o książce, rozmawiamy o filmie, bo jesteśmy na jego promocji.

Gra pan jedną z ról w "Prawdziwym życiu aniołów" Artura Więcka.

- Tak, zakończyliśmy zdjęcia zimowe ze wspaniałym Krzysztofem Globiszem, który przezwycięża te wszystkie problemy, cudownie gra i tworzy piękną postać.

Pana postać przypomina trochę tę, w którą wcielił się pan w poprzednich filmach Więcka?

- Gram postać trochę przeniesioną w czasie z poprzednich filmów Artura Więcka: "Anioła w Krakowie" i "Zakochanego anioła". Myślę tu wyłącznie o pewnych relacjach, nie o bohaterze. Bo ani nie przenoszę tej postaci, ani nie parodiuję tej postaci, ani nie gram tej postaci, którą grałem w dwóch częściach "Anioła w Krakowie". Tylko relacja między bohaterem Krzysztofa Globisza a mną jest podobna. Gram jakby jego przyjaciela, takiego dobrego ducha. Później to się zmienia. Staję się sobą - po prostu tym człowiekiem, który nazywa się Trela.

Niedawno minęły trzy miesiące od śmierci Kazimierza Kutza. Grał pan w jego filmach, między innymi "Soli ziemi czarnej" i "Śmierci jak kromka chleba", a także w przedstawieniach teatralnych. Chciałem pana poprosić o wspomnienia tego reżysera.

- Z Kazimierzem Kutzem łączą mnie wyjątkowe więzi i wspomnienia, bo grałem u niego bardzo dużo. Prywatnie też się spotykaliśmy. Nie chcę nadużywać słowa "przyjaźń", ale było coś takiego, że miałem w nim jakby ostoję i czasem był dla mnie jak ojciec i starszy brat. On nawet używał takiego określenia, że "matkuje". W jakiś sposób opiekował się mną artystycznie. Szczególnie, kiedy tworzył Teatr Telewizji w Krakowie. Bardzo dużo u niego grałem. W filmie mniej. "Sól ziemi czarnej" to było nasze pierwsze spotkanie. Jeszcze byłem po szkole, nie znaliśmy się. Później w "Śmierci jak kromka chleba" już tak, bo byliśmy po filmie "Znikąd donikąd", gdzie grałem główną rolę. Film trochę zapomniany, ale warto go zobaczyć. Także cieszę się, że los dał mi możliwość spotkania w swoim życiu takich artystów jak Kutz, jak Konrad Swinarski, Jerzy Grzegorzewski - ale to już bliżej teatru. Miałem to szczęście, że otarłem się o ich geniusz. U Andrzeja Wajdy też grałem mniej w filmie, więcej w teatrze. Wystąpiłem w jego prawie wszystkich przedstawieniach. Zagrałem w teatrze nawet u Kieślowskiego. To taka ciekawostka. Przerobił swój scenariusz do filmu "Życiorys" na scenariusz teatralny. Raz jeden jedyny w życiu zrobił spektakl teatralny, a ja miałem szczęście zagrać tam główną rolę. Tak samo u Agnieszki Holland. Zagrałem też w "Dla miłego grosza" Bogdana Korzeniewskiego. Mogę powiedzieć, że powinienem się cieszyć i być szczęśliwym, że mogłem z takimi ludźmi mieć do czynienia, mogłem z nimi pracować, mogłem się uczyć - nie tylko zawodu, ale i życia.

Muszę więc spytać o pracę z Borysem Lankoszem.

- Miałem drugi raz do czynienia z Borysem Lankoszem i to też jest szczęście, że mogłem spotkać takiego reżysera. Jest świetnie przygotowany, wie czego chce. Jest prawdziwym artystą i cudownym człowiekiem. Wprowadza wspaniałą atmosferę na planie. Jest zawsze uśmiechnięty. Nigdy nie ma żadnej nerwowości, jest spokój. Nawet jak powiedziałem, że było bardzo zimno, i my w tym zimne marzliśmy i uciekaliśmy do tak zwanego barobusu, gdzie ogrzewaliśmy się herbatą - jak wchodził do niego Borys z tym swoim pięknym uśmiechem, to od razu wszystkim robiło się cieplej.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Jerzy Trela
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy