Jarosław Kuźniar: Hejterzy przestali mnie kąsać
Nie boi się wygłaszać publicznie swoich opinii. Przysparza mu to tyle samo zwolenników, co przeciwników. Jeszcze niedawno był ulubionym celem hejterów.
Szybciej niż wielu jego kolegów dziennikarzy odkrył zalety internetu. I to nie tylko w szukaniu informacji. Już od wielu lat komunikuje się ze swoimi widzami za pomocą mediów społecznościowych. Nic więc dziwnego, że dziś w wirtualnym świecie czuje się równie dobrze jak w realnym
Czym dla pana jest internet?
Jarosław Kuźniar: - Dzisiaj chyba wszystkim. Pytam, bo spotykamy się w telewizji, ale Zoom TV pełnymi garściami czerpie z sieci. Ukazał się niedawno raport o pokoleniu Y, czyli millenialsach. Ja niby do tego pokolenia nie należę, ale mam z nim sporo wspólnego. Dla mnie nie ma już podziału świata na realny i wirtualny. Internet służy mi do wszystkiego, jestem w nim praktycznie cały czas. Niestety, ale pewnie i stety, bo przygotowuję się w nim do pracy, a potem tę pracę właśnie w internecie wykonuję, jednocześnie przychodzi tradycyjna telewizja, kupuje rzeczy z internetu i pokazuje je u siebie. To wszystko tak się bardzo pokręciło i granice są coraz mniej widoczne.
Wyobraża pan sobie, żeby na jakiś czas odciąć się od internetu?
- Czasami bym chciał. Jedyne miejsca, w których bywam odcięty, to te, do których docieram w czasie moich podróży. Czasami dostęp do internetu kosztuje za dużo, a czasami po prostu nie ma zasięgu.
O internet pytam dlatego, że pan wcześnie zaczął się kontaktować z widzami przez różne komunikatory...
- To, co jest fajne w byciu z widzami w sieci, to że aktywność prowadzona przez długi czas buduje społeczność, która może pójść za tobą tam, gdzie chcesz, żeby poszła. To jest dla mnie bezcenne.
A hejt też za panem poszedł?
- Mam wrażenie, że zniknął. A na pewno jest trochę inny. Ci, którzy chcieli mnie kąsać, już się przyzwyczaili, że niezależnie od tego, jak starają się mi dokuczyć, ja i tak mam uśmiech na twarzy i po mnie to spływa. Uznali, że nie ma sensu walić w teflonowego faceta. Mam takie poczucie, że mimo iż pracuję teraz w internecie, a więc tam, gdzie groźba ataków jest największa, to ten hejt się rozmył.
A może to skomplikowana sytuacja polityczna w Polsce sprawiła, że hejterzy główną uwagę kierują na sprawy polityczne?
- Być może, chociaż ten mój hejt też był związany z polityką. Większość agresji internetowej bierze się stąd, że nie przepadamy za tym, żeby ktoś miał swoje zdanie, a jeśli już je ma, to niech nie wygłasza go publicznie, a jak już wygłasza, to go w takim razie za to dziabnijmy. Co jakiś czas zdarzają się mi jeszcze jakieś szalone porywy hejtu, ale nie kłuje mnie to tak jak ze trzy czy cztery lata temu.
Czyli można się na to uodpornić?
- Mam spotkania z młodymi ludźmi poświęcone przemocy słownej w sieci. Oni zwykle na początku podchodzą ze sporym dystansem do tego, że wszystko ma swój początek w tym, czy mamy poczucie własnej wartości. Jeśli oni nie będą wierzyć w siebie, jeśli nie wyniosą tej wiary ze szkoły, z domu, z tego, co robią, to będą mieli problem. Bo hejterzy uderzają w poczucie wartości osoby, którą hejtują. Jeśli ta osoba nie dość wierzy w siebie, to może w starciu z nimi przegrać. Stanie się tak, gdy zacznie wierzyć, że to oni mają rację. Czasami zdarzało mi się wchodzić w interakcje z ludźmi, którzy pisali rzeczy nienawistne. I ciekawa była reakcja niektórych, bo wydawało się, że nagle dokonali odkrycia: Ojej, to do kogoś dotarło! Ja czasami mam wrażenie, że oni wysyłają w świat jakiś przekaz po to tylko, żeby go wysłać. I niekoniecznie towarzyszy temu refleksja, czy to odniesie jakiś skutek, czy kogoś realnie dotknie. Gdy nagle się do nich odzywałem, to oni byli zaskoczeni. Po pierwsze tym, że się do nich odzywam, po drugie, że to jednak nie poszło sobie ot tak w świat, ale do kogoś dotarło, i często zmieniali zdanie albo przepraszali. To są oczywiście pojedyncze przypadki, ale ważne dla mnie jako dla kogoś patrzącego na to socjologiczne zjawisko.
Mam wrażenie, że mówi pan o osobach, które używają w sieci prawdziwych imion i nazwisk.
- Nie tylko imion i nazwisk, ale i nazwy swojej firmy. Niektórzy z nich wręcz szaleją w sieci, a potem się dziwią, że ich szefowie dowiadują się o ich działalności internetowej, która zupełnie odstaje od tego, jaki jest wizerunek firmy. Zdarzyło mi się parę razy zasugerować komuś, kto dumnie prężył muskuły i mówił, że pracuje w firmie X albo Y, że takie zachowanie może sprawić, że przełożeni nie będą zachwyceni. Zwykle ci ludzie szybko zamykali swoje konta, gdy do ich firm dochodziło to, co robią w internecie.
Po tym, co pan mówi, zastanawiam się, czy my już jakoś ogarnęliśmy ten wirtualny świat?
- Ogarniamy. Gdy obserwujemy naszych widzów, to widać, że internet nie jest już miejscem tylko dla młodych. Dzisiaj i starsi z niego korzystają. Próbują się dostosować z pomocą dzieci czy wnuków. Mam w sieci widzów po sześćdziesiątce czy nawet po siedemdziesiątce. To jest fajne. Tak więc powoli ogarniamy internet. I to już nie tylko na etapie robienia przelewów. Mam wrażenie, że zaczyna do ludzi docierać, że to, co robimy w sieci, jest widziane przez innych i że to, co trafiło do sieci, to już na zawsze w niej zostanie.
Dużo pan podróżuje, ma pan portal poświęcony podróżom. Skąd taka pasja? Ucieka pan od czegoś czy do czegoś?
- Chyba to jednak ucieczka od. Rozmawialiśmy niedawno z Beatą Tadlą o tym, jak się nasze środowisko zmienia. Ktoś czyta najważniejszy w Polsce serwis informacyjny i nagle przestaje to robić. Pojawia się pytanie: Co ja będę teraz robić? A ponieważ zawsze ta pasja do podróży we mnie była, to pomyślałem, że dobrze byłoby to sprofesjonalizować, dać ujście chęci pisania i jednocześnie przygotować miejsce, w którym będziemy organizować wyprawy dla małych grup, które szukają wiedzy o świecie, a nie tylko rozrywki. I tak staram się robić to już od 5 lat. Wierzę, że prędzej czy później będzie to moim drugim zawodem.
Najfajniejsze miejsce, w którym pan był?
- Japonia. Ja tam wracałem już ileś razy i za każdym razem czułem się w tym kraju jak u siebie, w tym sensie, że już się nie gubię, a jednocześnie wiem, że tyle rzeczy jest jeszcze tam do zrobienia, do zobaczenia.
Poznał pan już Japończyków?
- Tak, a w każdym razie staram się poznać. To jest inny świat, ale dlatego tak interesujący. Bardzo podoba mi się ich poukładanie. Nie do końca jeszcze rozumiem, jak to wszystko jest u nich ze sobą połączone. Joanna Bator, która żyje tam już parę lat, trafnie ich opisuje. Jeżeli jesteś tak zorganizowany jak oni, poświęcasz tak wiele godzin w ciągu dnia na pracę, jeżeli jesteś skupiony na tej pracy na 200 proc., to gdzieś musisz dać ujście swoim emocjom. Widać to na przykład w nocnych wagonach metra czy pociągów, kiedy Japończycy wracają do domów i czytają te swoje mangi, bardzo erotyczne, wręcz hardcore'owe. To jest fascynujące. A jednocześnie Japonia to jedno z najbezpieczniejszych miejsc na świecie. Tam jest mniej niż gdzie indziej przestępstw, niemal nie ma zamachów.
Wróćmy do świata wirtualnego. Jaki dziś jest pana podstawowy komunikator?
- Chyba jednak Twitter. Tam szukam niusów i tam nadaję niusy. Moi partnerzy biznesowi i koledzy, jeśli chcą mi o czymś powiedzieć, to już nie używają SMS-ów, tylko piszą do mnie na Twitterze, bo wiedzą, że tam najczęściej można mnie znaleźć.
Iwona Leończuk
***Zobacz materiały o podobnej tematyce***