Reklama

Janusz Majewski: Trafnie obsadzałem

"Lubię pracować z aktorami, których dobrze znam" - mówi reżyser Janusz Majewski. "Pomyłka obsadowa to jest rzecz nie do naprawienia" - dodaje artysta.

"Lubię pracować z aktorami, których dobrze znam" - mówi reżyser Janusz Majewski. "Pomyłka obsadowa to jest rzecz nie do naprawienia" - dodaje artysta.
Swojego zawodu nie zamieniłbym na żaden inny - przekonuje Janusz Majewski /Paweł Wrzecion /MWMedia

Książka "Janusz Majewski. Film - kobieta jego życia" jest swoistym podsumowaniem pańskiego dorobku artystycznego. Czy uważa pan, że dobrze wybrał swą drogę życiową?

Janusz Majewski: - Wybrałem ten zawód i uważam, że jest on bardzo atrakcyjny, chociaż ciężki. Ma tyle zalet, że nie zamieniłbym go na inny. Nie chodzi się na godzinę 8. do biura i nie patrzy się na zegar, kiedy można wyjść. Oczywiście są momenty, kiedy trzeba codziennie rano wstać i pójść do pracy, gdy są zdjęcia, ale na przestrzeni lat to są tygodnie, może miesiące, kiedy tak jest. Zaletą tego zawodu jest zmienność zadań. Każdy film jest inny, każde zadanie jest inne. Zbieram nową ekipę, część osób przechodzi do następnej produkcji, ale część jest nowa. Z reguły jest nowa obsada. Przez całe życie poznaje się ogromną liczbę ludzi.

Reklama

Film pozwala panu cofać się w czasie. Czy pan to lubi?

- Oczywiście, że lubię.

Filmy kostiumowe też...

- W gruncie rzeczy film z lat 50., czy nawet 80., też jest już kostiumowy. W większości przypadków robiłem filmy o przeszłości, dalszej czy bliższej. Taki miałem wybór i taką drogę sobie kiedyś obrałem. Film fabularny nie jest w stanie dotrzymać kroku rzeczywistości, bo ona będzie go zawsze wyprzedzać. Film dokumentalny, prędzej. Ale mnie to jakoś nigdy nie pociągało. Pasjonowało mnie raczej odtwarzanie światów, które już minęły. I w tym widziałem dla siebie drogę i pasję.

Przypomnijmy sobie serial "Królowa Bona". Jego emisja rozpoczęła się 24 grudnia 1981 r., w stanie wojennym przecież... Dał pan swej publiczności okazję do wyjątkowej refleksji.

- Serial był wtedy oczywiście dawno gotowy. Myślę, że parę miesięcy przed stanem wojennym był gotowy do emisji. Zaplanowali, że emisja rozpocznie się na święta. A to, że te święta miały miejsce w stanie wojennym, to zmieniło trochę jego wydźwięk. Z tego, co pisano o tym i z tego, jak ludzie reagowali, miałem wrażenie, że to było trochę "ku pokrzepieniu serc". Tak to odbierano: że kiedyś mieliśmy wielkie państwo - i ta wiedza, to pokrzepienie sprzed wieków było nam wtedy potrzebne. Wiem tylko tyle, że ulice pustoszały, gdy rozbrzmiewała charakterystyczna muzyka czołówki. Była zima, stan wojenny, godzina policyjna, ludzie siedzieli w domach i może dumali o losach ojczyzny...

- A może też mieli taką myśl, że to jest serial o trudach władzy. Jak trudno jest rządzić państwem. Robiłem ten serial dwa lata, zacząłem w 1979 roku. Już się dużo działo i czuło się ferment, ale myślę, że mało kto przewidywał stan wojenny. Zaskoczył wszystkich, ale ja na szczęście nie robiłem "Bony" pod jakimkolwiek wpływem. Starałem się solidnie odtworzyć epokę i ją przedstawić jako spektakl telewizyjno-filmowy, nie chodziło mi o włączanie się do dyskusji czy demonstrowanie poglądów.

W książce przyznaje pan, że serial "Królowa Bona" zrobił pan dla jednej sceny, jak po śmierci królowej służący okradają ją, gdy jeszcze leży na łożu śmierci.

- Właśnie. To jest tylko dowód na to, że dla mnie ważniejszy jest aspekt oddziaływania na widza. Aspekt artystyczny. Pamiętam, że ta scena bardzo mnie poruszyła jako szansa na dobrą scenę filmową. I w momencie, kiedy sobie zapewniłem udział Aleksandry Śląskiej, to w mojej wyobraźni zaistniało to jako ciekawe wyzwanie. Mieliśmy taki problem, że Śląska, kiedy zaczynała pracę, miała już 57 lat. A musiała też zagrać dwudziestoparoletnią dziewczynę. Na początku myślałem o tym, żeby wziąć dwie aktorki. Do pewnego miejsca opowieści stworzyć postać z młodych lat z inną aktorką, a potem przejść do roli Śląskiej. Ale ona kategorycznie odmówiła takiej kombinacji. "Jeżeli tak, to ja nie gram" - powiedziała. Zauważyłem, co tracę i zgodziłem się. Wtedy skróciłem etap młodości w scenariuszu. Dążyłem do dojrzałości, a potem do starości. Na początku stosowaliśmy różne środki i sposoby, pewne tzw. softy, zmiękczanie obrazu w obiektywie, stosowanie dalszych planów...

Podobno Śląska powiedziała do pana: "Młodość? Ja ci zagram młodość".

- Tak było. Ona myślała kategoriami teatralnymi, na scenie jest to możliwe, widz chętnie to kupuje, to jest część magii teatru. Kamera jest bardziej okrutna, widzi więcej niż widz, nawet z pierwszego rzędu.

Czy pan ma szczęście do aktorów, czy raczej precyzyjnie ich dobiera i ma w głowie zamysł obsady?

- Prawdopodobnie i jedno, i drugie, bo mam chyba tę umiejętność trafnego obsadzania, co jest najważniejsze dla filmu, ale mam też i szczęście. Pomyłka obsadowa to jest rzecz nie do naprawienia. Myślę, że w głównych rolach w moich filmach trafiałem na najlepszych aktorów.

Przy okazji mówienia o obsadzie muszę spytać o "C.K. Dezerterów" i rolę Marka Kondrata. Wielu sobie nie wyobraża innego aktora w tej roli.

- Gdy dostałem scenariusz, to od razu wiedziałem, że tylko on. Był wtedy w najlepszej formie, wręcz idealnie do tej roli stworzony. Ale też trzeba mu było stworzyć ten jego "dwór". A tutaj już były pewne warunki. Chodziło o to, by w tej głównej piątce znaleźli się jeszcze przedstawiciele koproducenta. Początkowo chciałem to robić w potrójnej koprodukcji czesko-polsko-węgierskiej. Ale Czesi się wycofali. Myślę, że zobaczyli, że to w jakiś sposób zahacza i tematycznie, i gatunkowo o "Przygody dobrego wojaka...". I może uznali to za lichą imitację Szwejka, który jest dla nich świętością, słusznie zresztą.

Z drugiej strony myślę, że, ten "szwejkowski" duch, to nie był wymysł autora, tylko to był prawdziwy duch C.K. armii, który obaj autorzy (Haszek i Sejda) opisali. Skoro Czesi się wycofali, to wziąłem dwóch Węgrów (aby jeden grał Czecha) i miałem szczęście, bo oni spełnili moje wymagania. A dwaj inni: Jacek Sas-Uhrynowski i Wiktor Zborowski uzupełnili tę piątkę. Marka Kondrata kiedyś wynalazłem do "Zaklętych rewirów", a Wiktora Zborowskiego poznałem przy okazji jednej z "Kobr", którą robiłem w telewizji. Zagrał tam epizod, a ja go zapamiętałem. W pewnym sensie od tego filmu zaczęła się jego kariera rozpoznawalnego, a dziś wybitnego aktora.

Rozmawiała Dorota Kieras (PAP Life).

INTERIA.PL/PAP
Dowiedz się więcej na temat: Janusz Majewski
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy