Jan P. Matuszyński o "Żeby nie było śladów": W tej historii może się przejrzeć wiele osób
Sprawa Grzegorza Przemyka ma wiele kafkowskich punktów zaczepienia - przekonuje Jan P. Matuszyński, reżyser filmu "Żeby nie było śladów". Obraz na podstawie reportażu Cezarego Łazarewicza startuje w konkursie głównym 78. festiwalu w Wenecji.
"Żeby nie było śladów" to kolejny po "Ostatniej rodzinie" i "Królu" tytuł, w którym opowiada pan o prawdziwych bohaterach lub postaciach inspirowanych prawdziwymi osobami. Historia Grzegorza Przemyka wydała się panu dobrym materiałem na film ze względu na jego samego czy raczej potencjał uniwersalny?
Jan P. Matuszyński: - Powodów było znacznie więcej. Zaintrygowała mnie niejednoznaczność wielu aspektów tej historii, piętrowość pochowanych tam znaczeń. Przede wszystkim też to, że nie jest ona tak naprawdę tym, czym się na pierwszy rzut oka wydaje. Na pewno w tej historii jak w lustrze może się przejrzeć bardzo wiele osób. Nie tylko ci, którzy pamiętają lata osiemdziesiąte w Polsce, ale też ludzie niemal pod każdą szerokością geograficzną.
Urodził się pan rok po śmierci Grzegorza Przemyka, w Katowicach. Kiedy był pan dzieckiem, a później dorastającym chłopcem, w pana domu rodzinnym rozmawiano o tej sprawie?
- Rozmawialiśmy raczej o Dziewięciu z "Wujka", bo to się wydarzyło niedaleko nas. Natomiast wiedziałem o tej sprawie, podobnie jak o wielu innych wydarzeniach z historii Polski.
Grzegorz Przemyk był więc dla pana bardziej symbolem niż realną postacią?
- Bardzo trudno odpowiedzieć mi na to pytanie teraz, po kilku latach siedzenia nad tą historią. Powiem inaczej. Książka Cezarego Łazarewicza zapewniła opinii publicznej dostęp do bardzo wielu szczegółów. Dzięki niej sprawa Przemyka stała się bardzo namacalna.
Jak zareagował Cezary Łazarewicz, gdy powiedział mu pan, że chce nakręcić film na podstawie jego reportażu?
- Już przy okazji "Króla" wielokrotnie mówiłem publicznie w odniesieniu do Szczepana Twardocha, że nie ma nic lepszego niż żyjący autor, który może być wsparciem w procesie twórczym. Oczywiście Czarek napisał książkę o zupełnie innym charakterze, ale mogę powiedzieć o nim dokładnie to samo.
Cezary Łazarewicz w swojej książce wiele miejsca poświęca mamie Grzegorza Przemyka, opozycyjnej poetce Barbarze Sadowskiej. Pan opowiada historię z punktu widzenia Jurka - przyjaciela Przemyka, który był świadkiem jego pobicia.
- Po przeczytaniu książki wydawało mi się, że główną bohaterką może być Barbara Sadowska. Jednak dość szybko zmieniłem zdanie, ponieważ jej perspektywa jako główna oś filmu zawężałaby szerszy kontekst sprawy. To już nie byłaby historia o sprawie Przemyka. Dlatego też oparliśmy film na Jurku Popielu, który jest co prawda postacią fikcyjną, ale wzorowaną na prawdziwych. Dzięki takiemu zabiegowi mogłem przyjąć inną niż przy "Ostatniej rodzinie" strategię reżyserską.
- Ta sprawa ma wiele wręcz kafkowskich punktów zaczepienia. Kiedy zastanawiałem się nad konwencją tego filmu, od razu rzuciły mi się skojarzenia z "New Hollywood", czyli amerykańską nową falą z lat siedemdziesiątych. Głównie z "Rozmową" Francisa Forda Coppoli, "Trzema dniami Kondora" Sydneya Pollacka i "Wszystkimi ludźmi prezydenta" Alana J. Pakuli. "Żeby nie było śladów" ma momentami sensacyjne, thrillerowe zacięcie. Myśląc teraz o tym filmie, mam poczucie, że powstała medytacja nad kwestią prawdy. A do tego jest tam rozbudowany wątek polityczny. I wiele szalenie istotnych postaci drugoplanowych, bo ten dramat nie sprowadzał się wyłącznie do jednej osoby. On się rozsiał na wszystkich aktorów tej historii.
Podoba mi się w tym filmie to, że nie stawia pan tez. Tuszowanie tej sprawy przez władze, brak rozliczenia, sprawiedliwego wyroku do dziś budzą emocje. Pewnie najłatwiej byłoby przybrać oskarżycielski ton. U pana tego nie ma.
- To wynika z mojej filozofii, która wychodzi daleko poza myślenie o tym, jak robić filmy. Mam głębokie przekonanie, że jako reżyser mogę przeciwstawiać się łatwemu szufladkowaniu. Kiedyś ludzie, którzy nie chcieli czytać tekstów, zwracali uwagę tylko na nagłówki gazet. Teraz daje się hashtagi. Mam w sobie bardzo wiele oporu wobec tego, bo wiem, że świat jest znacznie bardziej ciekawy, złożony i nie tak oczywisty, i w konsekwencji trzeba właśnie tak starać się o nim opowiadać. Kino to fantastyczne narzędzie, żeby tę złożoność badać, ukazywać niuanse, nieoczywistości i jednocześnie nie oceniać. Kiedy jako twórca zacząłbym oceniać, zabrałbym widzom możliwość zastanowienia się. Co pomyślą - to nie jest dla mnie kluczowe. Ważne, żeby coś z tego wynieśli dla siebie. Wydaje mi się, że dobre kino powinno działać jak dobry obraz w galerii. Można wyciągnąć z niego wiele. Wszystko zależy od tego, kto na niego patrzy.
Rolę Przemyka powierzył pan Mateuszowi Górskiemu, młodemu aktorowi TR Warszawa. Jego kolegę Jurka gra Tomasz Ziętek. Ale oprócz nich na ekranie pojawia się cała plejada aktorów. Jak dobierał pan obsadę?
- To było trochę inaczej niż przy "Ostatniej rodzinie". Wtedy bardzo długo zastanawiałem się, kto jest do kogo podobny i dlaczego. Tutaj myślałem o tym już tylko chwilami, na pewno przy Barbarze Sadowskiej. Do pewnego stopnia także przy Grzegorzu Przemyku, bo Mateusz Górski jest umiarkowanie do niego podobny. Razem z reżyserem castingu Piotrem Bartuszkiem skupiliśmy się na charyzmie, bo jednak ostatecznie chodzi o to, żeby zgadzały się emocje, intensywność, wyrazistość postaci.
- Bo jakby był chłopak podobny fizycznie, ale bez tej energii, to by nie zagrało. Nikt by go nie zapamiętał. Mateusz był świetnym wyborem. Jeżeli zaś chodzi o Jurka Popiela i jego rodziców, to przez to, że zmieniliśmy personalia tych postaci, dostaliśmy większą wolność i swobodę, jeśli chodzi o wybór ich fizyczności i wielu innych aspektów. To też zapewniło nam spokój na poziomie formalnym. Mogliśmy tę rodzinę do pewnego stopnia wymyślić.
Bardzo precyzyjnie odwzorowali państwo za to Wojciecha Jaruzelskiego.
- Wiedzieliśmy, że to powinna być bardzo konkretna, czytelna figura. Ale z Kiszczakiem już nie do końca tak mogło być, bo w filmie jest to postać dosyć złożona, przedstawiona nie do końca w taki sposób, jak by się na pierwszy rzut oka mogło wydawać. Zależało mi na tym, żeby obsadzić w tej roli mocnego aktora. Nigdy wcześniej nie pracowałem z Robertem Więckiewiczem, a od paru lat bardzo chciałem. Podszedłem do tematu trochę ironicznie, bo pomyślałem, że skoro zagrał Wałęsę, to będzie też w stanie zagrać Kiszczaka.
Zarówno "Żeby nie było śladów", jak i pana poprzednie filmy są połączeniem kina artystycznego z kinem gatunkowym, docierającym do widza i robionym przede wszystkim z myślą o nim. Jak udało się panu wypracować ten balans?
- Nie wiem, czy to jest balans, ale bardzo mi miło, że tak o tym pani mówi. Wydaje mi się, że to wynika z tego, że ukształtowało mnie zarówno kino artystyczne, jak i kino gatunkowe. W czasie podstawówki i liceum chodziłem na DKF do Pałacu Młodzieży w Katowicach, gdzie prowadząca pani Elżbieta Omelan pokazywała klasykę kina i mogliśmy o niej porozmawiać. Odwiedzałem też wypożyczalnie, w których na tej samej półce z nowościami stały np. filmy Wima Wendersa i produkcje z Chuckiem Norrisem. Oglądałem i to, i to. Bardzo cenię filmy Michaela Manna. Nie wszystkie, ale na pewno "Gorączka" i "Informator" są jednymi z moich ulubionych.
- A poza tym twórczość Martina Scorsese, Davida Finchera czy Alfreda Hitchcocka. To reżyserzy, którzy bardzo mocno skupiają się na sposobie opowiadania historii, po to, żeby narracja była atrakcyjna dla widza. Wychodzą zapewne z założenia, że kino to widowisko. Ja również tak to postrzegam. I zapewne tego samego zdania jest także Michael Haneke. To ciekawe, że można na "Białą wstążkę" spojrzeć w ten sposób. Wydaje mi się, że teraz jestem odrobinę bardziej uprawniony, żeby w ogóle coś takiego mówić, bo zestawiając się z nimi, zawsze czuję się niekomfortowo. Ostatnio zostałem zestawiony z Pedro Almodóvarem i Paolo Sorrentino, więc trochę łatwiej to przełykam.
Pana film jest prezentowany obok "Madres Paralelas" i "The Hand of God" w konkursie głównym festiwalu w Wenecji. Pamięta pan moment, w którym dowiedział się o zakwalifikowaniu go do tej sekcji?
- To nigdy nie jest jeden dzień czy moment. To podchody. Bardzo ważnym momentem było wejście Arte jako koproducenta. Kiedy film ukształtował się jako koprodukcja polsko-czesko-francuska, ze sporym udziałem Francuzów, miałem poczucie, że to duża sprawa. Później, gdy pojawił się bardzo znaczący dystrybutor francuski, a obraz był już na etapie montażu, wydawało mi się, że się udał. Ale jest wiele filmów, które się udały, ale dopiero po latach ktoś odkrył, że są fajne. Kiedy decyzja o udziale w konkursie głównym na festiwalu w Wenecji została ogłoszona, odebraliśmy ją jako ostateczne potwierdzenie jakości roboty, jaką wykonaliśmy. Cieszę się, bo wiem, że oddaję film światu w wyjątkowym miejscu.
Po okresie pracy nad "Żeby nie było śladów" i lockdownie, który przydarzył się w międzyczasie, ma pan w sobie głód dyskusji, spotkań z publicznością?
- Raczej nie nazwałbym tego głodem, ale faktycznie pojawiło się poczucie braku. Już przy okazji premiery "Króla" to czułem. To był serial i niestety miał znacznie mniejszą "ekspozycję" niż film. Tylko jeden prasowy pokaz kinowy dwóch odcinków, a cała reszta odbyła się już zaocznie. Poniekąd przez pandemię jakoś po drodze zrobiłem też dwa krótkie dokumenty. Pierwszy, zrealizowany w zeszłym roku dla HBO w ramach antologii "W domu", był bardzo prywatną wypowiedzią, o którą nigdy bym siebie nie podejrzewał.
- Drugi to właściwie mój najnowszy film "Gadające głowy 2021". Mówię to trochę przekornie, ale tak jest. W pierwszym kwartale tego roku Instytut Adama Mickiewicza zwrócił się do mnie z prośbą o zrobienie wariacji na temat "Gadających głów" (1980) Krzysztofa Kieślowskiego w związku z przypadającymi w tym roku rocznicami 80-lecia jego urodzin i 25-lecia śmierci. Powstał bardzo ciekawy film, zupełnie bez kamery, bo wszystko nagrywaliśmy on-line. Jako reżyser chowam się w tym filmie, bo nie chcę stawać w jednym rzędzie z Kieślowskim. Zawsze miałem do niego ogromny szacunek.
Rozmawiała Daria Porycka (PAP)
Jan P. Matuszyński (ur. 1984) jest reżyserem filmów fabularnych, dokumentalnych i seriali. W 2012 r. ukończył studia na Wydziale Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego. Jego pełnometrażowy debiut dokumentalny "Deep Love" w 2014 r. doceniono m.in. Srebrnym Lajkonikiem na Krakowskim Festiwalu Filmowym. Dwa lata później zrealizował "Ostatnią rodzinę" opowiadającą historię Zdzisława Beksińskiego, jego żony Zofii i syna Tomasza. Obraz był prezentowany w konkursie głównym festiwalu w Locarno. Został doceniony Złotymi Lwami na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni oraz wieloma innymi nagrodami. W ostatnich latach Matuszyński reżyserował także m.in. seriale "Wataha", "Nielegalni" i "Król".