Reklama

Jan Marczewski: "Na scenie stajemy się równorzędnymi partnerami" [WYWIAD]

"Poza sceną szacunek jest jak najbardziej potrzebny i mile widziany, a na scenie stajemy się równorzędnymi partnerami" - mówił Jan Marczewski. 33-letni aktor spotkał się na planie "Liczby doskonałej" z ikonami polskiego kina - Krzysztofem Zanussim i Andrzejem Sewerynem. Interii opowiedział o pracy z wybitnymi artystami, twórczości dziadka i planach na przyszłość.

Jan Marczewski: "Pan Krzysztof przeraził się, jak bardzo okrutny jest ten bohater w moim wykonaniu"

Aleksandra Kalita, Interia: Rozmawiamy przy okazji premiery filmu "Liczba doskonała", nowej produkcji Krzysztofa Zanussiego z Andrzejem Sewerynem w jednym z głównych ról. Wielu młodych aktorów z pewnością czułoby się onieśmielonych grając u boku tak wielkich nazwisk. Ja Ty się czułeś na planie?

Jan Marczewski: Dokładnie tak, jak powiedziałaś - onieśmielony bardzo długo. Na szczęście zostałem wybrany na początku roku, to był luty albo marzec, a do zdjęć przystąpiliśmy pod koniec października. Więc trochę czasu minęło i miałem możliwość się lepiej poznać szczególnie z panem Krzysztofem. Przygotowywaliśmy się do roli, miałem prywatne pokazy jego filmów, całych i fragmentów czy filmów o matematykach. Dzięki temu, że mieliśmy okazję ze sobą pobyć, to ten taki nabożny, czołobitny, wystraszony stosunek do pana Krzysztofa mógł się trochę uspokoić. Jak już weszliśmy na plan, to czułem się bardziej swobodnie. Wtedy pojawił się też pan Andrzej Seweryn i był absolutnie wspaniałym partnerem. Mimo swojego statusu nie tworzył w żaden sposób jakiegoś dystansu, był otwarty zarówno na rozmowy, jak i na sugestie. Na planie naprawdę czułem się świetnie, ale rzeczywiście na początku byłem przerażony.

Reklama

- Pierwotnie rolę Joachima miał zagrać Jan Nowicki, ale z powodów zdrowotnych się nie zdecydował. Pojawił się jednak w mniejszej, ale znaczącej roli, która okazała się jego ostatnią. Jak sobie wyobraziłem, że z jednej strony będę mieć pana Krzysztofa, z drugiej pana Andrzeja, a z trzeciej pana Jana, legendy polskiego kina i ludzi, którzy mają charaktery bardzo mocne, to bałem się, że po prostu zostanę "zgnieciony" i sobie nie poradzę. Na szczęście w żaden sposób się to nie sprawdziło i wszyscy panowie byli dla mnie bardzo wspierający. Pracowaliśmy w bardzo dobrej atmosferze, jako profesjonaliści i nie czułem się u ich boku jak młodziak, który nic nie umie i niczego nie wie.  

Postać Davida to twoja pierwsza tak duża rola filmowa. Jak wyglądała twoja droga na plan produkcji?

- Pan Krzysztof po raz pierwszy zobaczył mnie w filmie "Piłsudski", w którym grałem Walerego Sławka - najlepszego przyjaciela, niemalże brata Piłsudskiego, w którego wcielił się Borys Szyc. Reżyserem filmu był Michał Rosa, który swego czasu był studentem pana Krzysztofa i przy powstawaniu tego filmu konsultował z nim różne rzeczy. I tam rzeczywiście pan Krzysztof mnie zauważył. Potem był etap castingu. Zazwyczaj jest tak, że my, młodzi aktorzy, musimy nagrać w domu self-tapy, czyli sami ze sobą nagrywamy na telefonie daną scenę. Spotkanie z reżyserem jest na dalekim etapie castingu i bardzo rzadko jest się na tyle dużym szczęśliwcem, żeby to się udało. A tutaj pierwszym etapem było spotkanie z panem Krzysztofem. Każdy z aktorów ubiegających się o rolę Davida miał okazję porozmawiać z reżyserem. Rozmawialiśmy o naszym wykształceniu, jakie języki znamy... Było to bardzo interesujące spotkanie, trochę jak rozmowa o pracę. Dopiero na kolejnym etapie castingu trzeba było nagrać dwie sceny z filmu. Wysłałem je i później okazało się, że dostałem tę rolę.

Czy jest coś, co cię szczególnie zaintrygowało w scenariuszu "Liczby doskonałej"?

- Szczególnie na początku było dla mnie najciekawsze, ale również najtrudniejsze, było to że mój bohater jest kompletnie innym człowiekiem niż ja. Jest to postać niezwykle wyniosła, egoistyczna i niemyśląca o uczuciach innych ludzi. David jest perfekcjonistą w każdym calu. Przygotowując się do tej roli podjąłem współpracę z coachką aktorską Anną Godowską, która pracuje techniką śniącego ciała, która wywodzi się z terapii procesu. Ale również z trenerem personalnym Jackiem Franke, ponieważ mój bohater jest praktykującym joginem i wspólnie pracowaliśmy nad ciałem i ruchem, żebym jako osoba uprawiająca jogę mógł być wiarygodny. Muszę też przyznać, że ciemne strony Davida były dla mnie trudne. Aż w pewnym momencie na planie pan Krzysztof przeraził się, jak bardzo okrutny jest ten bohater w moim wykonaniu. Musieliśmy go "zmiękczać", co już przyszło mi łatwiej, bo zazwyczaj jestem obsadzany w rolach osób, które od razu można polubić.

- W "Liczbie doskonałej" zaintrygowały mnie również pytania, które są zadawane w tym filmie. Pytania o sprawy najważniejsze, o sprawy metafizyczne: czy jest coś więcej niż to, co możemy zobaczyć? Czy światem rządzi przypadek? Czy jest coś po śmierci? Czyli pytania, które pan Krzysztof zadaje w swoich filmach od samego początku. W trakcie przygotowań do filmu skończyłem trzydzieści lat i był to dla mnie też ważny czas konfrontacji, po tym, jak straciłem wiarę, poczułem, że muszę się z takimi pytaniami skonfrontować. Wydaje mi się, że współczesny świat do tego nie zachęca, nie mamy na to czasu, jesteśmy przebodźcowani i tym samym trudno nam się skoncentrować.      

David jest wybitnym matematykiem, który świetnie radzi sobie na stopie zawodowej, ale prywatnie jest zamknięty, wydaje się być wręcz obojętny na emocje innych. Jak odnalazłeś się w takiej zimnej postaci, która jest tak różna od ciebie?

Może to zabrzmi sztampowo, ale to jak ja interpretowałem postać Davida, wiąże się z jego trudnym dzieciństwem. W filmie dajemy do zrozumienia, że matka zostawiła go na wczesnym etapie życia, a ojciec był nieobecny. David twierdzi, tak samo jak bohater grany przez pana Andrzeja Seweryna, że on ludzi do niczego nie potrzebuje. Wokół tej dziury emocjonalnej, tego ogromnego braku miłości zbudował mur, za który nikogo nie chce wpuścić. Chce kontrolować wszystko w swoim życiu. Wie, że jeśli ma coś pod kontrolą, to nie może go zaskoczyć, skrzywdzić. A miłości i drugiego człowieka nie może kontrolować. Dlatego mówi sobie, że tego nie potrzebuje i woli skupić się na pracy naukowej niż skonfrontować się z czymś wobec czego jest bezbronny. Tutaj przychodzi na pomoc postać Oli, granej przez Julię Latosińską, mającej rys męczennicy, która może się poświęcić i cierpieć u boku takiego mężczyzny, bo wierzy, że jest w stanie mu pomóc i wypełnić tę pustkę, którą w sobie ma.

W filmach Krzysztofa Zanussiego często powraca motyw mistrza i ucznia. Nie inaczej jest tutaj. David uczy się od Joachima. Czy na planie twoja relacja z Andrzejem Sewerynem opierała się na podobnym mechanizmie?

- Pan Krzysztof buduje w swoim kinie pewne uniwersum i jest w nim wiele powtarzających się motywów, typów postaci. Ta wspomniana przez ciebie relacja mistrz-uczeń pojawiała się bardzo często w jego filmach. Mnie najbardziej się kojarzy "Życie jako śmiertelna choroba przenoszona droga płciową", ale w "Liczbie doskonałej" nawiązujemy też do "Iluminacji", “Imperatywu" "Struktury kryształu" czy "Constansu". Dla mnie pan Andrzej był absolutnie mistrzem, a z drugiej strony musiałem jako mój bohater i aktor, być gotowym na swego rodzaju konfrontacje. 

- Relacja Joachima i Davida jest nieco dziwna. Pod kątem poglądów i podejścia do życia są od siebie bardzo odlegli. A z drugiej strony łączy ich samowystarczalność oraz brak czułości wobec innych ludzi. Aby ta różnica między nimi była widoczna na ekranie, musiałem się przygotować na to, że ja podważam autorytet. Że chcę być równorzędnym graczem. Prywatnie mam bardzo duży szacunek do autorytetów, ale życie w teatrze mnie nauczyło, że aktor nie może na scenę czy przed kamerę przenosić takich przyzwyczajeń i czołobitności, jeżeli chce zagrać dobrą rolę i być wiarygodnym. Poza sceną szacunek jest jak najbardziej potrzebny i mile widziany, a na scenie stajemy się równorzędnymi partnerami. Więc poza sceną pan Andrzej jest mistrzem, a przed kamerą miałem ogromną frajdę z tego, że mogłem się z nim "pojedynkować". Wydaje mi się, że wytworzyła się między nami relacja, którą widać też na ekranie.

Jan Marczewski: "Chcieliśmy, żeby te plakaty dostały drugie życie i trafiły do młodego pokolenia"

Uwagę przyciąga plakat do filmu, który zdecydowanie wyróżnia się na tle współczesnych grafik i przywołuje na myśl czasy polskiej szkoły plakatu. Twój dziadek, Waldemar Świerzy, był jednym z jej czołowych przedstawicieli. Temat nie jest ci obcy, bo opiekujesz się spuścizną po dziadku.

- Dokładnie tak. Autorem plakatu do naszego filmu jest Andrzej Pągowski, obecnie jeden z ostatnich spadkobierców polskiej szkoły plakatu. Postać bardzo szanowana, którą znam od dziecka, ponieważ pan Andrzej był uczniem mojego dziadka Waldka (do którego mówiliśmy na ty). Pan Andrzej bardzo dbał o to, by kultywować pamięć po moim dziadku, przyczynił się również do tego, że dziadek stworzył projekt "Nowy poczet władców polskich". Ostatni obraz, który namalował był właśnie z tej serii. Stworzył ponad pięćdziesiąt portretów, trochę w kontrze do Matejki. Byłem bardzo szczęśliwy, gdy okazało się, że to Andrzej Pągowski zaprojektuje      plakat do filmu i ja się na nim znajdę, do tego w takim towarzystwie. Zresztą z panem Andrzejem w pracy spotkaliśmy się też przy Piłsudskim, gdzie był odpowiedzialny za fotograficzne plakaty. Udało mu się sprawić, że mój Walery Sławek wyglądał jak James Bond.

- Jeśli chodzi o mojego dziadka, to po jego śmierci moja babcia nie była już w stanie zajmować się spuścizną po nim i pamięć o nim przycichła. Starsze pokolenie ma to szczęście, że znają jego twórczość z ulicy, bo jego plakaty wisiały na ulicach polskich miast. Dziadek tworzył plakaty filmowe, teatralne, okładki książek, płyt, więc będąc uczestnikiem kultury człowiek musiał się z nim zetknąć. Obecnie młode pokolenie nawet jak kojarzy jego dzieła, to samo nazwisko Waldemar Świerzy nic już nie mówi. W pewnym momencie uzyskaliśmy dostęp do archiwum prac Waldka i zobaczyliśmy wiele nieznanych plakatów. Kiedy powiesiliśmy je u nas na ścianie, znajomi zaczęli zwracać na nie uwagę i mówili jakie to super plakaty. Pytali kto jest autorem i gdzie można je kupić. Chcieliśmy, żeby te plakaty dostały drugie życie i trafiły do młodego pokolenia. Ale też żeby przestały być dobrem kolekcjonerskim, żeby nie traktować z ogromnym nabożeństwem tych prac. Tylko żeby stały się na nowo tym, czym był plakat, czyli sztuką użytkową. Przez dwa lata, razem z Weroniką Łukaszewską, pracowaliśmy nad tym, żeby przygotować najbardziej kolorowe i uniwersalne plakaty. Udało nam się stworzyć stronę swierzy.pl, ruszyć z tym projektem i stworzyć takie miejsce pamięci dla dziadka. Odzew jest bardzo dobry. Powoli idziemy do przodu i spotykamy się z bardzo dużą życzliwością i bardzo pozytywnym odbiorem tych prac. Przez cały kwiecień w kawiarni "Karma" na Placu Zbawiciela w Warszawie mamy wystawę. Staramy się różnymi drogami dotrzeć do szerszej publiczności i powoli nam się to udaje. Już niebawem jedna ze znanych firm odzieżowych wypuści koszulki z grafikami Waldka.

Masz może jakąś grafikę dziadka, która jest ci szczególnie bliska?

- Mam kilka ulubionych plakatów. Dlatego też chcieliśmy się zająć spuścizną po dziadku, żeby zmienić myślenie o jego pracach. Do tej pory jeżeli pojawiały się jakieś reprinty to kluczem ich wyboru była kultowość plakatów. Np. kultowy plakat z filmu "Nocny kowboj". Dla mojego pokolenia kultowość w tym wypadku nic nie mówi. Dlatego staramy się to zredefiniować. Obok mnie jest plakat do filmu "Toast", który był filmem dokumentalnym stworzonym na iluś lecie Polski Ludowej. Nie miał szans być kultowy, bo był to film propagandowy. A sam plakat jest fantastyczny i jednym z najlepiej sprzedających się. Jak go znalazłem, jeden jedyny egzemplarz w jakiejś teczce, to byłem porażony tym, jak niezwykłe ma kolory, które wręcz z niego wychodzą. Uwielbiam też całą serię "Spend Your Holidays in Poland", która też jest naszym bestsellerem. Jedynym plakatem z tej serii, którego reprodukcji nie zrobiliśmy, jest plakat o Tatrach. Dziadek co roku jeździł z moją mamą nad Bałtyk i kochał morze, a gór nie lubił. I na tym plakacie widać to jak na dłoni. Stworzył taki szary kloc bez żadnych kolorów. Na plakacie jest napisane "kolorowe Tatry", a widać na nim takie szarobure coś z czerwonym czubkiem i było widać, że dziadek to zrobił z premedytacją. A plakat z Bałtykiem jest wspaniały. 

Czy jest szansa, że taka grafika wróci do łask i będzie się pojawiać w kinie, na bilbordach coraz więcej plakatów nawiązujących do polskiej szkoły plakatu?

- Wydaje mi się, że jest. Pan Andrzej Pągowski ma tutaj wielkie zasługi i niedawno zorganizował wystawę plakatów artystycznych. Powszechną praktyką staje się tworzenie dwóch plakatów - jednego komercyjnego i jednego artystycznego. Przy okazji naszego filmu zdecydowano, że plakat artystyczny będzie jedynym. "Polska szkoła plakatu" miała trochę łatwiej, mogła powstać dlatego, że plakat nie musiał sprzedawać produktu. Nie był obarczony komercyjno-kapitalistyczną skazą. Dzisiaj często producenci czy dystrybutorzy uważają, że jeśli nie będzie czyjejś twarzy na plakacie, to ludzie nie pójdą do kina. Myślę, że plakat ma się w Polsce coraz lepiej. Widać to m.in. po coraz częściej organizowanych targach plakatów. Ludzie pragną tego. Tworzy się coraz więcej plakatów artystycznych do filmów, które już były wyświetlane i ludzie się na nie rzucają. Wydaje mi się, że będziemy szukać równowagi między tym co komercyjne a artystyczne. Ludzie za tym tęsknią, doceniają to i są też już zmęczeni tym kopiuj-wklej na plakatach.

Skończyłeś krakowską szkołę teatralną i z pewnością studiowałeś z wieloma osobami, z którymi teraz konkurujesz o role. Czy z tamtego czasu zostały jakieś ważne przyjaźni, które nadal pielęgnujesz mino aktorskiej rywalizacji?

- Mam bardzo dużo przyjaźni aktorskich i bardzo sobie je cenię. Nasz zawód jest bardzo skorelowany z naszą osobą. To nie jest często kwestia kompetencji czy tego co umiemy. Jeżeli nam nie idzie, to bardzo łatwo jest nam siebie samych oskarżać, że coś robimy źle, że jest z nami coś nie tak, mamy nie taką twarz, nie takie ciało jak trzeba albo nie taki głos. Jest to okrutne i rzeczywiście pracy w naszym zawodzie jest niewiele. Jest zdominowana przez bardzo wąską grupę. Taki jest nasz rynek, że jak się zrobi na kogoś moda, to jest eksploatowany do granic możliwości, granic tej osoby, ale również widzów. Przyjaźnie w tym zawodzie bywają     trudne i na pewno jest łatwiej, gdy spotykają się osoby, którym "idzie", mówiąc kolokwialnie. Każdy z nas marzy, żeby ten zawód uprawiać i chce się z niego utrzymać, a zależy to od bardzo wielu czynników i to najczęściej od takich na jakie nie mamy wpływu. Ja i wiele mi bliskich osób, które ten zawód uprawiają, staramy się być ponad to i cieszyć się z tego, że komuś się udaje. Ale wiadomo, że zwłaszcza w czasie kiedy tej pracy mamy mniej, to sukcesy innych trochę kłują.

- Jesteśmy jeszcze w niewoli social mediów. Wiem, że większość z nas nie chciałaby prowadzić Instagrama, bo oprócz straty czasu na scrollowaniu nic nam z tego nie przychodzi. Ale niestety żyjemy w czasach, w których to, ile mamy followersów  ma wpływ na to, że producent czy producentka nie chce się decydować na zaufanie nam, bo nie mamy w social mediach odpowiedniej liczby obserwujących. Co znaczy, że jesteśmy nieatrakcyjni, bo nie przyciągniemy do kin widzów. Wtedy może wygrać ktoś mniej uzdolniony, mniej pasujący do roli, ale kliknięcia na Facebooku czy Instagramie są istotne. Jest to trudne. Ja nie mogę narzekać, jestem w naprawdę dobrej sytuacji. Jednak wiem, że ten zawód dla znacznej większości z nas jest okrutny, ale staramy się nie zwariować i jakoś się w tym wszystkim wspierać. 

Jan Marczewski: "Wydaje mi się, że każdy z nas aktorów ma to marzenie o podniesieniu Oscara"

Pandemia też pokazała, że niemal każdy może z dnia na dzień zostać bez pracy. Myślę, że młodzi aktorzy np. teatralni odczuli to najbardziej. Czy w tym najcięższym czasie pandemii pomyślałeś, że warto przygotować "plan b" na życie niezwiązany z aktorstwem?

- Miałem takie podejście przed szkołą. Nie chciałem być uzależniony od tego czy telefon zadzwoni, czy nie. Chciałem zrobić chociaż licencjat na jakimś "normalnym" kierunku i skończyłem stosunki międzynarodowym na Uniwersytecie Warszawskim. Czułem, że jeśli mi nie wyjdzie w aktorstwie, to w obecnym systemie magisterkę mogę zrobić nawet w rok i będę mieć jakiś inny fach w ręku. Miałem jednak na tyle szczęścia, że wszystko się mniej więcej potoczyło po mojej myśli. Rzeczywiście moment pandemii był dla naszego zawodu okrutny, bo czuło się, że nagle nie jesteśmy nikomu potrzebni. 

- A z drugiej strony, to wcale tak nie jest. Ludzie w pandemii oglądali mnóstwo filmów, seriali, słuchali audiobooków. Gdyby nie ta praca, którą wykonaliśmy wcześniej, to ten czas byłby jeszcze bardziej dojmujący i trudny. Szczególnie branża musicalowa najdotkliwiej odczuła pandemię. Wiele bliskich mi osób musiało na szybko szukać innej pracy i się przebranżawiać. Na szczęście właśnie w tym czasie branża audiobookowa się bardzo rozwinęła. To było coś, co mnie uratowało. Pracuję również na warsztatach aktorskich w Studiu Aktorskim Doroty Zięciowskiej, gdzie przygotowuję młodych ludzi do egzaminów do szkół teatralnych i przeszliśmy wówczas na naukę online, co było bardzo trudne, ale pomogło nam przetrwać ten trudny czas.

Jesteś członkiem niezależnego teatru Potem-o-tem. W maju odbędzie się premiera sztuki "Believe me, there will be NO PORN!", która traktować będzie o edukacji seksualnej. Skąd pomysł na podjęcie się tego nadal jednak kontrowersyjnego w Polsce tematu?

- Rzeczywiście jest to kontrowersyjny temat. Przedstawienie będzie połączone z otwarciem naszej nowej siedziby. Działamy już od sześciu lat i tułamy się po różnych przestrzeniach i teatralnych, i tych nieco mniej. Jeden z naszych spektakli zaczyna się w autokarze i jedziemy do pałacyku pod Warszawą i spektakl dzieje się w różnych jego miejscach. Albo mamy mieszkanie w kamienicy, gdzie akcja dzieje się równocześnie w różnych pomieszczeniach i to widzowie decydują o tym, którą ścieżkę chcą wybrać. Byliśmy takimi nomadami rzucanymi w różne miejsca i w końcu udało nam się wygrać przetarg na wynajem miejskiego lokalu na Nowolipki 2 w Warszawie. Jesteśmy teraz w trakcie remontu i szykujemy tę premierę.

- Będzie to musical, czyli nietypowa forma do mówienia o takich tematach. To była decyzja naszego reżysera i szefa, Marcina Zbyszyńskiego. Edukacja seksualna to temat bardzo istotny. Poruszamy również kwestę pornografii, która jest już absolutnie tematem tabu. Nie umiemy o niej rozmawiać. Sami przygotowując ten spektakl mieliśmy bardzo dużo problemów. Mieliśmy do tego tematu bardzo różny stosunek. Zaprosiliśmy do współpracy fundację Anji Rubik, SexEd, żeby opierać się nie tylko na naszych przemyśleniach, ale również na  opiniach ekspertów aby doradzili i nam jak "ugryźć" ten temat i co dobrze byłoby w naszej sztuce zawrzeć. Jestem bardzo ciekaw reakcji widzów. Mam nadzieję, że będzie ona przychylna. Udało nam się znaleźć formę, która pomoże oswoić ten temat, tak żebyśmy mogli się w tym wszystkim przejrzeć, a nie udawać, że go nie ma, że nikt pornografii nie ogląda, a o edukacji seksualnej wszyscy wiemy wszystko. A tak naprawdę właśnie pornografia stała się dla większości społeczeństwa jedyną edukacją seksualną, co jest szkodliwie z wielu powodów.      

Czy w obecnych czasach sztuka teatralna może mieć realny wpływ na nasze codzienne życie? Może zmienić sposób, w jaki postrzegamy pewne często bardzo ważne społecznie sprawy?

- Myślę, że tak. Teatr jest takim bardzo intymnym spotkaniem. Nasza grupa powstała, dlatego że chcieliśmy stworzyć teatr, w którym sami chcielibyśmy grać, i jaki sami chcielibyśmy oglądać. Bardzo dużo myślimy o widzu. Staramy się, żeby to nie było tylko przyjście, obejrzenie spektaklu, a potem wyjście. Chcieliśmy się widzem zaopiekować, żeby czuł się dobrze i zrozumiał o czym spektakl  jest. Wszyscy w naszej grupie jesteśmy aktywni zawodowo. Należy do niej m.in. Eliza Rycembel, która grała już w wielu filmach i serialach, Marysia Sobocińska niedawno zagrała w "Sexify", Masza Wągrowska aktorka Teatru Narodowego z coraz prężniej rozwijającą się karierą filmową czy Filip Kosior, który jest królem polskich audiobooków. I jeszcze wiele fantastycznych aktorek i aktorów, o których też na pewno będzie głośno. 

- Staramy się, żeby ta nasza rozpoznawalność filmowa czy serialowa mogła przyciągnąć widzów do teatru i żeby to spotkanie nabrało innego wymiaru. Wszystkie nasze sztuki są autorskie i cały zespół bierze udział w ich tworzeniu. Zawsze jest wielodniowa rozmowa i burza mózgów na temat tego, co nas porusza, co nas boli. Potem Marcin zamyka się w domu na kilka tygodni i pisze scenariusz. Więc są to problemy, które dotyczą głównie ludzi z pokolenia millenialsów. A takich sztuk na rynku jest mało. Mamy bardzo wierną widownię, która się stale powiększa, co jest dowodem na to, że ludzie takiego teatru szukają i potrzebują, przychodzą na spektakle chociaż bilety nie są tanie. To ludzi rzeczywiście dotyka i chcą, żeby tego typu sztuka była w ich życiu obecna, co nas bardzo cieszy, bo po pandemii wychodzenie do teatru było czymś, o czym ludzie zapomnieli.

Dla aktorów z Polski i tej części Europy gra w hollywoodzkich produkcjach jest niczym złoty graal. Ostatnie lata pokazały, że filmowy "Zachód" jest na wyciągnięcie ręki. Piotr Adamczyk zagrał w Marvelu, Marcin Dorociński w "Mission: Impossible", a przykłady można jeszcze mnożyć. Czy tobie też marzy się kariera za oceanem?

- Marzę bardzo i wydaje mi się, że każdy z nas aktorów ma to marzenie o podniesieniu Oscara. Dobrą stroną portali streamingowych jest to, że rzeczywiście nagle świat się jeszcze bardziej skurczył. Nawet grając w produkcjach polskich można trafić na międzynarodowy rynek np. poprzez Netflix\. Polskie produkcje są dzięki temu oglądane na całym świecie. Nagle mamy fanów w Peru czy Indiach i to jest absolutnie fantastyczne. Historia czy to z Marcinem Dorocińskim, czy z Piotrem Adamczykiem pokazuje, że ten legendarny Zachód jest coraz bliżej. Mnie to bardzo cieszy. 

- Jestem też ogromnie wdzięczny np. Maćkowi Musiałowi, który wykorzystał swoją popularność i przetarł szlaki tym, że napisał i wyprodukował z kolegą serial dla Netflixa. To spowodowało, że od tego czasu powstają polskie produkcje oryginalne. Niektóre są lepsze, inne gorsze, ale powstają i mamy dzięki temu niebywałą szansę zaistnieć szerzej. Ja przyznam, co może być szczególnie dziwne skoro jeszcze przed chwilą rozmawialiśmy o filmie Krzysztofa Zanussiego, że moim guilty pleasure jest świat Marvela, który dla fanów kina artystycznego jest czymś absolutnie antyfilmowym. Uwielbiam ten świat i przyznaję, że zagranie w Marvelu jest moim marzeniem. Jak zobaczyłem w nim Piotra Adamczyka, to uznałem, że nie ma rzeczy niemożliwych i może marzenia się spełnią.

Dziękuję bardzo za rozmowę i życzę spełnienia nie tylko tych marvelowych marzeń.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Andrzej Seweryn | Krzysztof Zanussi | Liczba doskonała
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy