Jan Englert: Tęskniłem do pracy z kamerą

Jan Englert w serialu "Diagnoza" /TVN

Pojawienie się Jana Englerta podniosło ciśnienie w „Diagnozie”. Aktor opowiedział o nowej roli, sławie i zawodowym spotkaniu z córką.

Rozmawiamy przy okazji premiery 2. sezonu "Diagnozy". Wywołał pan spore zamieszanie. Jak się pan czuł na ściance?

Jan Englert:- To mój debiut! Kiedyś zostałem zaproszony na jakiś bal, fotoreporterzy złapali mnie, gdy przechodziłem z żoną. Ale dziś pierwszy raz stanąłem na ściance jako aktor. Dałem fotoreporterom 10 sekund i uciekłem, bo fatalnie się czułem. Ja nawet w teatrze ukłonów nie lubię. To jedna z najgorszych rzeczy. Wiem, że jest to wpisane w rolę, ale mam poczucie, że zamieniam się w lizaka do lizania. Za bardzo się wstydzę. Jestem z pokolenia, które budowało wszystko na wstydzie, a teraz buduje się na bezwstydzie. Takie czasy.

Jeden z pana kolegów po fachu powiedział, że moment, w którym łapie rolę, to ten, kiedy wkłada buty bohatera.

- Tak bywa w teatrze, ale w filmie nie da się odciąć od własnej osobowości. Rzadko zdarza się, że postać wymaga od aktora grania kogoś innego niż on sam. Aktor jest w filmie sprzedawcą własnej osobowości.

Jak wiele z siebie dał pan Oliwierowi, postaci, którą gra pan w "Diagnozie"?

- Nic mu z siebie nie dałem. Owszem, fizycznie Oliwier jest do mnie podobny, ale psychicznie to zupełnie inny facet. To postać negatywna, a ja niezwykle pozytywnie o sobie myślę. Przez te wszystkie lata niewielu czarnych charakterów miałem okazję zagrać. Dlatego z wielką przyjemnością robię to teraz. Oliwier nie jest tak bogatą postacią, jakby się mogło wydawać. To postać służebna, jedna z wielu, które uzupełniają główny wątek. Proszę wybaczyć, ale nie pokuszę się więc o jego analizę psychologiczną. Wie pani, ja jestem trudnym rozmówcą, bo uważam swój zawód za rzemiosło. Aktorstwo, to nie posłannictwo, talent czy "pomazanie boskie". To taki sam zawód jak inny. I można się go nauczyć wykonywać.

Reklama

Dlatego nigdy nie zależało panu na tym, aby być lubianym, szczególnie przez publiczność?

- Owszem, tak kiedyś powiedziałem w jednym z wywiadów. Ale moje słowa raczej nie dotyczyły aktorstwa, tylko ogólnie życia. Wolę być nielubiany za to, że mi się wiedzie, niż kochany za to, że mi się nie wiedzie.

Co zatem daje panu zawodową satysfakcję?

- Najbardziej zależy mi na szacunku, nie lubię być poklepywany po ramieniu. Tak byłem wychowany. Za czasów mojego dzieciństwa tak wychowywało się chłopców. Do tego staram się być empatyczny, by wszystko, co robię, miało wymiar ludzki. Tak więc trzymam się tego swojego płotu, który jest niedaleko mojej drogi i tyle. Aktorstwo to zawód, który naprawdę umiem. Ja się nie zgłaszałem na żadne stanowiska, a jakoś mi się ich przez te wszystkie lata nazbierało. Widocznie jest we mnie coś takiego charakterologicznego, że powierza mi się funkcje społeczne, a na niektóre nawet namawia. A ja, jako człowiek słaby, zgadzam się na to. A potem... Niektórych posunięć żałuję.

Producentom "Diagnozy" udało się pana namówić do zagrania Oliwiera, czego, mam nadzieję, pan nie żałuje, bo to wprawdzie drugoplanowa, ale za to świetna postać. Dlaczego się pan zgodził zagrać w serialu?

- Bo już tęskniłem do pracy z kamerą. Kolejny raz zmusza mnie pani do szczerości, więc się przyznam, że mam niewiele dobrych ofert filmowych. Tylko od czasu do czasu coś dostaję, ale zazwyczaj te role są żenujące. Ostatnia ciekawa propozycja w filmie trafiła mi się prawie dziesięć lat temu, gdy kręciłem "Tatarak".

Zdawać by się mogło, że taki aktor jak pan powinien dostawać mnóstwo nowych propozycji. Zastanawiam się pan nad tym, dlaczego tak się nie dzieje?

- Nie sądzę, że spadłem na giełdzie aktorskiej. Może ludziom wydaje się, że nie mam czasu albo że będę dyktował warunki? Oczywiście to wyobrażenie jest częściowo prawdziwe, ale tylko częściowo. Jestem aktorem i pracodawcą. Mogę być postrzegany jako ten, który będzie się wtrącał w nieswoje rejony, będzie przeszkadzał, będzie trudny we współpracy. Co ja na to poradzę? Mogę mieć tylko nadzieję, że zanim umrę, trafi mi się jeszcze jakaś ciekawa rola filmowa.

Tu, na planie "Diagnozy", nie korciło pana, żeby podpowiadać reżyserowi? Ze wszystkim się pan zgadzał?

- Jeśli chodzi o film, to czas na wskazówki jest na etapie przygotowania scenariusza. Już na planie takie wskazówki mogą rozwalić całą koncepcję. Jako reżyser doskonale wiem, że nie ma się co stawiać innym kolegom reżyserom.

Widz ma okazję obserwować ciekawe spotkanie Jana Englerta z jego córką. Chciałam zapytać, jak grało się panu z Heleną?

- O, to temat medialno-tabloidowy, hejtowany w sposób totalny. Ludzie od razu podejrzewają nas o nepotyzm. Powiem krótko, moja córka jest moją córką i tyle. Ambicja nie pozwoliła jej nawet poinformować mnie o tym, że dostała angaż w "Diagnozie". Oczywiście nie uciekniemy od prywatnej relacji, jaka się zdarzyła przy okazji tego serialu, ale nigdy nie rozmawiamy w domu o zawodzie. Helena nie pyta mnie o opinię, o to, czy dobrze lub źle gra. Nigdy nie poprosiła mnie nawet, bym obejrzał jej rolę...

Jak pan myśli, z czego to wynika?

- Rozumiem ją. Robi to, by nikt nie posądził jej o to, że ojciec jej pomaga. Helena idzie swoją drogą. Oczywiście, co bym nie powiedział, to zawsze znajdą się krytykanci. Nawet przed wspólnym graniem scen nie przegadaliśmy ze sobą tekstu w domu. Helena musi zaufać scenarzyście i reżyserowi, a nie nieobiektywnemu krytykantowi, którym jest jej ojciec.

Helena to chyba silna osobowość...

- Co mnie bardzo cieszy.

Jest w tym podobna do pana?


- Nie wiem. Na pewno po matce odziedziczyła spokój, a po mnie? Może logiczne myślenie?

Córce aktorstwa nie próbował pan wybić z głowy?

- W ogóle się w to nie mieszałem. Rok temu wyraziła zainteresowanie tym zawodem. I to w tajemnicy przede mną. Nie wiedziałem, że gdzieś gra, a teraz nawet wybiera się na studia.

Zdecydowała już, gdzie będzie studiować?

- Jeszcze nie, ale o tym chyba zdecyduje przypadek. Z egoistycznych pobudek zachęcam ją, by studiowała jak najbliżej. Młode pokolenie ma dziś fenomenalne możliwości i poczucie, że nic ich nie ogranicza. Tylko pozazdrościć.

A gdyby pan mógł raz jeszcze wybierać, zostałby pan aktorem?

- W młodości miałem do siebie wielkie pretensje, szczególnie w momentach, gdy mi nie szło w zawodzie, że nie zostałem reprezentantem Polski w piłce nożnej. Ale nie żałuję, że wybrałem ten zawód. Mam opinię szczęściarza. Mogę jedynie momentami żałować tego, że zostałem dyrektorem teatru, ale nigdy bycia aktorem.

Żałuje pan tego, że jest dyrektorem teatru?

- Czasami tak. To trudna rola, która wymaga zbiorowej odpowiedzialności. A w życiu zawsze lepiej odpowiadać tylko za siebie.

A jednak się pan tej trudnej roli podjął...

- Bo jestem gamblerem. Uwielbiam grę.

Małgorzata Pyrko

***Zobacz materiały o podobnej tematyce***

Super TV
Dowiedz się więcej na temat: Jan Englert
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy