Jakub Gierszał: Zachować twórczą wolność
Ten rok na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni należał do Jakuba Gierszała. Aktor, który zasłynął kreacją w "Sali samobójców", pojawił się tam w aż czterech filmach Konkursu Głównego. Wśród nich była "Zgoda" Macieja Sobieszczańskiego. Produkcja trafi na ekrany polskich kin 13 października.
W filmie "Zgoda" Jakub Gierszał gra uwięzionego przez komunistów w obozie pracy Niemca. W rozmowie z Adrianem Luzarem aktor opowiada o ekstremalnych przeżyciach na planie i pracy na "efekcie szoku".
Adrian Luzar, Interia: Z czterech projektów z twoim udziałem, aż trzy miały w Gdyni pokazy premierowe. Czy jeszcze denerwujesz się takimi pierwszymi spotkaniami filmów z widownią?
Jakub Gierszał: - W pewnym sensie tak, bo jestem ciekawy, jakie będą reakcje widzów. To nie są jednak nerwy paraliżujące, lecz raczej stres mobilizujący i oczekiwanie. Pierwsze pokazy to ważny moment, bo wtedy film zyskuje własne życie i dostajemy odpowiedź, czy ludzie będą chcieli go oglądać i czy będą do niego wracać.
Wśród twoich "gdyńskich" projektów, "Zgoda" jest filmem już dostrzeżonym - na festiwalu w Montrealu Maciej Sobieszczański otrzymał za nią nagrodę dla najlepszego reżysera. Jest także dziełem najtrudniejszym ze względu na poruszany temat. To historia zapomnianego obozu pracy w Świętochłowicach, w którym w 1945 roku komuniści więzili Niemców i Ślązaków. Co cię najbardziej poruszyło w tym projekcie?
- Przemówił do mnie pomysł Maćka na tę historię. Jak przeczytałem scenariusz pierwszy raz, to wahałem się, czy to dobry pomysł, by to filmować. Pomyślałem, że niepotrzebne są filmy z taką ilością przemocy. Ja sam nie jestem zwolennikiem, żeby oglądać przemoc tylko dla przemocy, horror tylko dla horroru. Ale potem rozmawiałem z Maćkiem i on miał swój pomysł na inscenizację, na narrację, na sposób kreowania tego świata. Zrozumiałem, że pokazanie takiego okrucieństwa może nabrać ważności, gdy opowiada się o części historii, która dotąd była nieznana, również mnie.
- Ten pomysł w znaczeniu stricte filmowym był bardzo ciekawy - filmowanie w długich, statycznych ujęciach okazało się dla nas niezwykle angażujące emocjonalnie. Maciek od razu dał mi też prawdziwe dokumenty na temat obozu w Świętochłowicach, wśród nich film "Zgoda - miejsce niezgody" Stefana Skrzypczaka. Wtedy zobaczyłem, jak wstrząsająca historia się tam kryje.
W "Zgodzie" najbardziej szokujący jest właśnie dokumentalny charakter - nie odstępująca was na krok kamera i postawienie bardziej na obserwację, niż inscenizację...
- Domyślam się, że stąd ta nagroda dla Maćka w Montrealu - za sposób, w jaki to wymyślił. Dzięki temu udało się opowiedzieć nie tylko o historii, ale o ogólnym mechanizmie, gdzie każdy człowiek w odpowiednich okolicznościach może uwolnić w sobie zło i je uzewnętrznić. Do tego właśnie prowadzi wojna - wyzwala w ludziach zło. Pomijam już, że role w "Zgodzie" się odwracają, a na czele obozu staje Żyd - Salomon Morel. Ważniejsze jest to, o czym ten film opowiada, a jest to historyczna prawda.
- Tam gdzie był obóz, dzisiaj są ogródki działkowe, a dopiero dziesięć lat temu powstała w Świętochłowicach pierwsza tablica upamiętniająca to miejsce. Wcześniej nikt o tym nie mówił, nikt nie pamiętał. Przypuszczam, że to niejedyna nieodkryta część przeszłości naszego kraju, a przecież może otworzyć dialog w relacji polsko-niemieckiej. Zdaniem socjologów takie zdarzenia pozytywnie wpływają na stosunki międzynarodowe, bo gdy się o nich mówi, wyciąga je i oczyszcza, tworzy się nowy grunt.
W podobny sposób rok wcześniej na relacje polsko-ukraińskie wpłynął "Wołyń" Wojciecha Smarzowskiego. W "Zgodzie" wkraczamy jednak w jeszcze bardziej zapomniane rejony historii. Nie przypominam sobie, aby uczono o Świętochłowicach w szkole, chyba, że spałem na tych lekcjach.
- Ja też sobie nie przypominam, bo albo było tego bardzo niewiele, albo nie było wcale. Inaczej, gdybym dostał scenariusz do ręki, pomyślałbym: "A, obóz w Świętochłowicach, faktycznie", a wszedłem w to zupełnie na nowo. To zaskakujące, że w XXI wieku w rozwiniętym kraju wciąż mamy takie dziury w historii.
W filmie wcielasz się w Erwina - Niemca, który trafia do obozu wraz ze swoją miłością - Anną (Zofia Wichłacz). Oglądając film, trudno znieść sposób, w jaki jesteście traktowani przez strażników i z jakim realizmem i dystansem jest to pokazywane. A jak wyglądała praca na planie zdjęciowym?
- Pomysł Maćka zakładał, że musieliśmy kręcić czasami trzy czy cztery sceny na jednym ujęciu, nieprzerwanie. Dlatego po przyjeździe na plan próbowaliśmy najpierw przez kilka godzin, potem ekipa szykowała sprzęt i nagrywaliśmy po 5-6 dubli tych czterech ćwiczonych scen. To była bardzo trudna, godzinami dopracowywana choreografia, bo wszyscy na planie musieli być skupieni - od członków ekipy, przez statystów, aż po nas. Jeśli ktoś zrobił błąd, cała scena była do wyrzucenia. Każdy czuł tę odpowiedzialność. Dużo było też nowatorstwa i skomplikowanych przejść kamery.
- Natomiast przy budowaniu poszczególnych scen, wyszedłem z założenia, że jedyne, co się może obronić przy tak surowym stylu kręcenia, to prawda mojego bohatera. Skupiałem się na tym, by odnajdywać się we wszystkich sytuacjach emocjonalnie i przechodzić przez nie razem z bohaterem; raczej czuć, a nie grać, bo inaczej mógłby pojawić się fałsz. Z jednej strony było to najłatwiejsze, a z drugiej najtrudniejsze zadanie, bo nagle znalazłem się w tłumie mężczyzn polewanych lodowatą wodą wśród wyżywających się na nas katów i siłą rzeczy wszyscy krzyczeliśmy. Oczywiście, to były gumowe pałki, a woda nie była tak zimna, jak tam, ale mimo to zaczynałem podlegać tłumowi. Maciek w większości scen próbował stworzyć taką właśnie sytuację - bez ingerowania, bez manipulacji, a jako aktor trzeba ją było przepuścić przez siebie. To było niezwykłe doświadczenie, bardzo różne od klasycznego modelu kręcenia filmu.
Brzmi to jednak nieco niebezpiecznie - bo co, gdy aktor potem nie umie wyjść z roli?
- Z tym akurat nie miałem problemów, choć niektóre rzeczy ze mną zostawały i przeżywałem je później jeszcze raz w domu. To działało trochę na efekcie szoku - najpierw grałem, a dopiero później docierało do mnie, co się wydarzyło i co przeżyłem. Było to o tyle trudne, że pod Warszawą mieliśmy zbudowaną replikę obozu ze starej stodoły i już jak się tam wchodziło, to czuło się tę przerażającą atmosferę. Cały czas starałem się pamiętać jednak, że to plan filmowy.
A jak wyglądała współpraca z reżyserem Maciejem Sobieszczańskim?
- Przed zdjęciami dużo rozmawialiśmy na temat jego inspiracji, a było to tuż po tym, jak ukazał się "Syn Szawła" Laszlo Nemesa (nagrodzony Oscarem dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego - przyp. red.) i Maciek nam ten film pokazał. Choć jego pomysł był autonomiczny, to "Syn Szawła" nagle stał się dla nas swego rodzaju odnośnikiem. Maciek opowiadał nam też o słynnym stanfordzkim eksperymencie więziennym, gdzie grupę studentów podzielono na katów i ofiary, a oni w to uwierzyli. My mieliśmy działać na podobnej zasadzie, choć oczywiście nie do tego stopnia.
- Gdy jednak przychodziliśmy na plan i tacy koledzy-aktorzy jak Jacek Beler wskakiwali w mundury strażników, to automatycznie przejmowali role katów, a my role ofiar. Pamiętam, jak raz po zdjęciach wsiadaliśmy do auta, a Jacek mówi do mnie: "Sorry Kuba, że tak ci przywaliłem tą pałką, mam nadzieję że nie za mocno". Odpowiedziałem, że "nie, nie, jest dobrze", ale kark mnie bolał... (śmiech) O tym, jak mało trzeba, by człowiek wyżywał się na drugim człowieku, jest ten film. Wystarczy że jeden dostanie mundur i pałkę, a drugi jest w obdartej koszuli...
Tutaj szczególnie pamiętna jest scena, gdy po ogłoszeniu końca wojny zostajecie wyprowadzeni na plac i tam strażnicy się nad wami znęcają. Ma się ochotę wcisnąć w pewnym momencie "stop".
- Na planie też nie było łatwo. Pamiętam, że temperatura spadła wtedy do -1 czy -2, a my biegaliśmy tam na golasa...
Jest też jednak druga strona tej historii - "Zgoda" to w dużej mierze film o uczuciach trójki młodych osób i rywalizacji dwóch mężczyzn o dziewczynę. Ta napięta, duszna atmosfera przypominała mi nieco tę z "Noża w wodzie" Polańskiego.
- Ta duszność rzeczywiście tam jest i miłość, która, choć w trudnych okolicznościach, pozostaje na pierwszym planie. Natomiast praca z Zosią Wichłacz i Julianem Świeżewskim, dwójką wspaniałych aktorów, którzy mi partnerowali, była czystą przyjemnością. Dotąd utrzymujemy kontakt. Oboje są bardzo oddani i młodzi, a przez to mają na aktorstwo inne spojrzenie - świeże, otwarte, nieschematyczne. Na planie często wymienialiśmy się przeżyciami i emocjami po nakręconych scenach. Zosia nawet gdy nie miała z nami zdjęć, to pamiętała, by zadzwonić i zapytać "jak tam". To poczucie, że wszyscy siedzimy na jednej łajbie, która płynie w jednym kierunku jest dla mnie najbardziej niesamowite przy robieniu filmów. Każdy chwyta za wiosła i pracuje, bo inaczej nie dopłyniemy. A jak się już dopływa, to jest bardzo duża satysfakcja.
"Zgoda", mówiąc o miłości ponad podziałami, jest filmem bardzo aktualnym. Masz wrażenie, że jej przesłanie idealnie pasuje do obecnej sytuacji w Europie?
- Myślę, że takie najprostsze ludzkie odruchy i najczystsze emocje są ponad podziałami, a że jest to kwestia uniwersalna, to można "Zgodę" przypisać do współczesnych czasów. Należy jednak pamiętać, że rzecz dzieje się ponad 70 lat temu i dotyczy tamtej sytuacji. Mam wrażenie, że w wojennych okolicznościach inaczej ludzie się łączyli, co widzę na przykład po swoich dziadkach, którzy mają za sobą 65 lat małżeństwa. Nie mówię, że połączyła ich wojna, ale wydaje mi się że miała ona istotny wpływ, zwłaszcza w porównaniu do tego, jak dziś traktuje się małżeństwo. Wierzę jednak, że kino jest po to, by łączyć, a nie dzielić i że "Zgoda" zadziała w taki sposób - zmusi do refleksji, która może nie jest prosta, ale łączy.
Dziękuję za rozmowę.