Jack Black: Mam etat na Instagramie
Ratunkiem na kryzys egzystencjalny były jego dzieci. Potem powstały diabły, bezbożne teksty piosenek i pomysł na ekspresową medytację. Na ekrany polskich kin wchodzi właśnie najnowsza produkcja z jego udziałem, "Jumanji. Przygoda w dżungli".
"Jumanji: Przygoda w dżungli" to nowa wersja słynnej produkcji z 1995 roku "Jumanji". Czworo nastolatków - Spencer, Bethany, Fridge i Martha - odkrywa na starej konsoli pewną grę i przenosi się w świat Jumanji. Zabawa jest tak wciągająca, że bohaterowie zamieniają się w awatary postaci, którymi zdecydowali się być w grze i tak oto obserwujemy ich przygody w ciałach: Dwayne’a Johnsona, Jacka Blacka, Kevina Harta i Karen Gillan.
Awatarem szkolnej piękności Bethany jest profesor Sheldonem "Shelly" Oberon - facet w średnim wieku, z wyraźną nadwagą, który w świecie Jumanji potrafi nawigować, jest kartografem, archeologiem i paleontologiem. Jack Black, który wciela się w awatara Bethany, wspomina, że praca na planie była jak "uwolnienie jego wewnętrznej nastolatki". Z aktorem w Barcelonie spotkała się Dagmara Wirpszo.
Tego jeszcze w twoim repertuarze nie było. W "Jumanji. Przygoda w dżungli" masz co prawda fizis faceta, ale przemieniasz się w frywolną nastolatkę. Nie obawiasz się głosu wrażliwców, walczących o prawa dzieci?
Jack Black: - Milion razy już słyszałem, że gdy facet wciela się w postać dziewczyny, to na pewno jest szowinistą, seksistą, pogłębia stereotypy dotyczące postrzegania kobiet i już nie pamiętam, co więcej było na tej liście. Nie zamierzam jednak dać się wkręcić w tę narrację. I naprawdę nie chcę tracić czasu na rozmyślania, czy facetowi w moim wieku przystoi udawanie rozkosznej małolaty. Gdybym poważnie zaczął się nad tym zastanawiać, nie byłbym w stanie stworzyć po prostu żadnej roli. Jestem tylko aktorem. To co robię jest grą, odtwarzaniem, mającym niewiele wspólnego z rzeczywistością. Na planie wielokrotnie przypominano mi, abym na przykład nie podbiegał zbyt frywolnie, bo być może w ten sposób prowokuję niektórych widzów, a co gorsze rodziców. Nie miałem więc wyjścia, musiałem okiełznać nieziemski temperament i zmienić trochę sposób poruszania, aby przed przypadek nikogo nie urazić.
To się chyba już stało. W sieci odezwały się głosy niezadowolonych.
- Szczerze powiedziawszy niezbyt interesują mnie opinie osób, które szukają w zwyczajnej, sympatycznej komedii drugiego dna. Ufałem reżyserowi i temu, że trzyma rękę na pulsie. Zostałem filmową Bethany i to było po prostu kapitalne doświadczenie. Chyba naprawdę mam jakiś nieposkromiony kobiecy instynkt. Przypuszczalnie nie najgorzej wyszło mi bycie "najbardziej popularną dziewczyną w szkole". Gdybym miał uprzedzenia albo nienawidził kobiet, ci wszyscy niezadowoleni mogliby się poważnie martwić. Można byłoby mnie wtedy podejrzewać o nieczyste zamiary, ale jest wprost przeciwnie. Niezwykle je szanuję i lubię.
Za chwilę okaże się, czy polubią ciebie. Z oryginalnym "Jumanji" z 1995 roku, w którym główną rolę zagrał Robin Williams, krytycy raczej nie obeszli się pobłażliwie.
- To rzeczywiście znamienne, ponieważ wszystkie ulubione przeze mnie filmy są zawsze rozkładane przez nich na łopatki. Najlepszym przykładem może być sponiewierany horror "Uciekaj!", który - według mnie - powinien dostać Oscara. W ogóle czekam na wiekopomny moment, kiedy to właśnie horror dostanie statuetkę. Nie mogę też zrozumieć, dlaczego krytycy zmieszali z błotem film Quentina Tarantino "Nienawistna ósemka". Przecież to był fantastycznie skonstruowany i wyreżyserowany scenariusz. Ten facet naprawdę potrafi pisać! Niestety wydaje mi się, że byłem jedynym z niewielu fanów tego dzieła.
A byłeś fanem Robina Williamsa? Coraz częściej jesteś do niego porównywany.
- Odkąd pamiętam. Pierwszy raz zobaczyłem jego występ na "stand up comedy" w San Francisco. Wypowiadał właśnie jeden ze swoich popisowych monologów. Rzadko się zdarza, że aktor tak mocno oddziałuje na publikę i z dnia na dzień staje się sławny. A on już po pierwszym występie stał się gwiazdą! Od zawsze przypatruję się uważnie większym ode mnie. Jego nieokiełznana energia, na pograniczu szaleństwa, totalnie mnie wtedy oszołomiła.
Spotkaliście się jeszcze potem?
- Kilka lat później... Niezbyt dobry reżyser, niezbyt dobrego filmu, którego nazwiska nie wyjawię zaprosił mnie, Billy'ego Crystala i Robina Williamsa na obiad. Pomyślałem: O kurcze, znowu mam rywalizować z tą dwójką? Scenariusz był jednak na tyle durny, że na szczęście z planów nic nie wyszło, ale... wyszła nam za to rozmowa. Potem Robin przyszedł na jedną z moich prób spektaklu teatralnego. Uwielbiał scenę i zawsze angażował się w promowanie sztuki i pomaganie innym aktorom. Robin na pewno byłby nie do zastąpienia w mojej roli. "Bethany" to postać stworzona dla niego, ponieważ był szalonym facetem i do końca był dzieciakiem.
Tak jak ty? Zagrałeś w kinie familijnym okraszonym fantasy. Spełniasz się?
- Jestem dzieciakiem, a już na pewno mam dziecięce poczucie humoru. Oczywiście, że się spełniam i myślę, że to właśnie filmy z jakością dla dzieci najlepiej pasują do mojej osobowości. Ale robię dla młodych nie tylko komedie. Nauczyciel głosu dał mi ostatnio książkę, którą okazała się absolutną fascynacją.
Cóż to za odkrycie?
- Czy widziałaś film "Hugo i jego wynalazek" Martina Scorsese. Był zrobiony na podstawie książki "Salesman" z kapitalnymi ilustracjami. Takie właśnie powinny być lektury dla dzieci. Postanowiłem czytać ją na głos dzieciom i to była wielka frajda.
Wielu sprawi frajdę utwór Guns’n’ Roses, który co i rusz słyszymy w sequelu Jumanji.
- Oczywiście, ponieważ to właśnie ja, dozgonny wielbiciel kapeli, zaproponowałem wytwórni filmowej piosenkę "Welcome to the Jungle". Niestety nie zapłacili mi za prawa autorskie. Mam nadzieję, że chociaż Axel Rose dostał mnóstwo kasy.
Za coś jeszcze powinni ci zapłacić?
- Odszkodowanie za poniesione szkody moralno cielesne na planie. W środku sceny ktoś strzelił mi prosto w penisa z pistoletu-zabawki "nerf gun". Nie tylko dzieci znają tę broń, więc wiedzą jak może zaboleć. O ten niecny występek podejrzewałem oczywiście Dwayne’a. Nie mogłem być dłużny, dołączyła do mnie cała ekipa, no i rozpętała się walka nie na żarty, pod tytułem "Shot the cock".
Rzeczywiście nie dorosłeś...
- Dorosłem jakieś piętnaście lat temu. Dobrnąłem do 35 lat, bez potrzeby bycia ojcem. Dopiero na planie "King Konga", gdy czytałem bajki jednemu z synów kolegi, mój zegar biologiczny zaczął tykać. Miałem wtedy poważny kryzys egzystencjalny, zacząłem zadawać pytania, o co chodzi w tym życiu, po co jest i co ma w nim sens.
Bycie tatą córki i syna ma?
- Okazało się, że w moim przypadku podziałało. Ale oczywiście nie polecam tego rozwiązania wszystkim. Trzeba się nieźle wziąć w garść, aby podołać wezwaniu. Moje dzieci urodziły się w dobrym momencie, kiedy już nie miałem emocjonalnej zadyszki i ochoty na niekończące się imprezowanie.
Emocje, nie tylko kobiet, rozbudził film "Holiday". Tam byłeś facetem szukającym miłości i całkiem dobrze sobie poradziłeś.
- O tak, komedie romantyczne również wychodzą mi nie najgorzej. Spójrz na mnie, przecież we mnie są same pokłady miłości. Mnóstwo, mnóstwo miłości. Zresztą nie po raz pierwszy słyszę oskarżenia, o to że jestem romantykiem. Najlepszym przykładem jest przecież "Macho Libre", tam dopiero jest dużo miłości!
Chyba nie zawsze jesteś cynikiem? Na ostatnim albumie swojego zespołu "Tenacious D", można posłuchać utworu "Throwdown". Napisałeś poważny tekst o religiach.
- Tekst stworzyłem w przypływie niezgody na obezwładniającą moc wszelakich wyznań, które są bezsensownym i poważnym zagrożeniem dla świata. Wbrew pozorom, jestem człowiekiem mocno stąpającym po ziemi, ale za role w dramatach jednak podziękuję. W życiu jest przecież tyle humoru, że w ogóle trudno o film bez śmiechu. Najlepszym przykładem, i to bardzo dramatycznym, jest "Dziecko Rosemary" Polańskiego. Śmiałem się przez cały seans.
A jednak zagrałeś u Gusa Van Sant’a.
- Udało się. On jest geniuszem. Kiedyś napisałem do niego list ze słowami uwielbienia, ale nigdy nie dostałem odpowiedzi. Pomyślałem, że jestem idiotą. Oczywiście nie odpisał, bo stwierdził, że jakiś zdesperowany aktorzyna chce w ten sposób zdobyć u niego pracę. Wtedy postanowiłem, że już nigdy, przenigdy nie napiszę do żadnego reżysera. Wiele lat później, kontaktuje się ze mną moja agentka z informacją, że Gus Van Sant właśnie dzwoni, by zaproponować mi rolę. Zacząłem kląć ze szczęścia i niedowierzania. W "Don’t Worry, He Won’t Get Far on Foot" nie gram oczywiście głównej roli, ale to nie ma żadnego znaczenia. Za to w jakim filmie, u kogo! To adaptacja wspomnień Johna Callahana, czyli historia znanego rysownika z porażeniem kończyn. To alkoholik, który próbuje wyjść z czarnej dziury po latach skazania na wózek inwalidzki.
Film będzie pokazywany na festiwalu w Berlinie w przyszłym roku i powalczy o Złotego Niedźwiedzia.
- No właśnie! Po telefonie szybko zmieniłem zdanie i zdecydowałem, że od tej pory będę pisać listy do wszystkich reżyserów.
Inne równie wytrawne pomysły?
- Uwielbiam rysować. Rysunki są być może fatalne, ale za to na pewno śmieszne. Ostatnio zacząłem robić małe animacje i w związku z tym przygotowuję setki szkiców. Na szczęście nie tysiące, bo tyle potrzeba, aby stworzyć pełnometrażowy film. Marzy mi się animowany postapokaliptyczny musical, który będzie również komedią. Aha, i jeszcze jedno, kocham rysować diabły. Powstało ich już multum, więc myślę też o wydaniu książki pod roboczym tytułem "Diabły. Moje alter ego".
Kiedyś się uspokajasz?
- Ponieważ życie jest jakimś szaleństwem, muszę się uczyć opanowywać. By nie zwariować, postanowiłem rozpocząć medytację. Celem jest siedzenie w bezruchu przez dwadzieścia minut codziennie rano. Trzeba skoncentrować się na oddychaniu i uspokoić głowę. Podszedłem do tego zadania z wielką powagą. Do tej pory udało mi się usiedzieć na miejscu przez jakieś 20 sekund. Pracuję jednak nad tym.
Trudno o koncentrację zapewne dlatego, że pełno cię w mediach społecznościowych...
- Uwielbiam Instagram! To moja druga praca na etat. Jest jak serial w odcinkach, a ja codziennie nagrywam jeden epizod. Z tą jedynie różnicą, że tym razem jestem gwiazdą własnego show. Najlepszym reżyserem, scenarzystą i aktorem w jednym. Ale zżera mnie zazdrość, ponieważ nie dorastam nawet do pięt Dweynowi [Johnsonowi - przyp.red.], który ma miliony folowersów. Ale już za chwileczkę, już za momencik...
Rozmawiała: Dagmara Wirpszo