Jacek Braciak: Jak zagrasz dobrą rolę, to musi być długa przerwa
Jego kariera ruszyła, gdy usłyszał: "Stary, ty jesteś, jak De Niro!". Jacek Braciak słynie z wielu ról. Teraz możemy obejrzeć go w filmie "Wołyń", który właśnie trafił na płyty DVD i Blu-ray.
Czy "Wołyń" to dla pana wyjątkowy film?
- Tak, bo kolejny raz zagrałem u Smarzowskiego, ale też ze względu na przedstawione tu sąsiedztwo polsko-ukraińskie. Wychowywałem się na Ziemiach Odzyskanych i za sąsiadów miałem Ukraińców. Moim przyjacielem w dzieciństwie był też Łemek. Poza tym potrafiłem poczuć tę historię, bo w "Wołyniu" gram ojca Zosi, a jedna z moich córek ma tak samo na imię i jest w podobnym wieku.
Jak to się dzieje, że każdą rolą zapada pan widzom w pamięć?
- Różnie z tym bywa. Czasami rola jest odpowiednio zarysowana w scenariuszu, ale czasami wystarczy kilka drobiazgów, żeby taką postać zrobić. Mój prezes telewizji w "Drugiej szansie" był w scenariuszu nijaki, a ja przekonałem reżysera, że to raczej powinien być taki żul - potargany, porozpinany, gwiżdżący na ludzi. Granie to jednak w dużym stopniu połączenie prywatnych cech z tym, co jest określone w scenariuszu. Od tego nie da się uciec.
A Meryl Streep mówi, że ona te dwie sprawy oddziela i gra, nie wykorzystując swoich emocji.
- Ja jej nie wierzę, myślę, że się trochę kryguje. Nawet jeśli charakteryzatorka mnie zmieni, to sposób pokazywania emocji jest zawsze taki sam. Trudno zagrać gniew, nie mając w sobie gniewu, ciężko wyznać miłość, kiedy się takiego uczucia w sobie nie wywoła.
Odkrył pana Piotr Trzaskalski...
- On wykonał genialny zabieg psychologiczny, powierzając mi rolę w "Edim". Bardzo mnie ośmielił. Powiedział: "Stary, ty jesteś jak De Niro, jak Chyra, ty jesteś wspaniały!". Trzaskalski stworzył pomost, który pozwolił mi poznać mnie samego.
Jak to się stało, że chłopak z małej miejscowości sam do tego wszystkiego doszedł?
- Ja nie miałem dalekosiężnej perspektywy, raczej plany od - do. Duży wpływ wywarły na mnie książki, które podsuwał mi dziadek. Czytałem je i znajdowałem się w innym świecie, aczkolwiek ten, który mnie otaczał, również był atrakcyjny: zabawy w opustoszałych domach, wolność, która sprzyjała imaginacji. Pod wpływem książek zmieniałem się w Indianina - wykradałem ojcu kobyłę ze stajni, miałem kołczan na strzały i mokasyny, które uszyłem sobie z tornistra, i znikałem na całą noc.
Ale nie poszedł pan do ogólniaka, tylko do szkoły rolniczej.
- O tym decydowały nie względy merytoryczne, tylko towarzyskie, wszyscy chłopcy tam szli. W szkole spotkałem moją polonistkę, panią Zofię Zielińską, której jestem stale wdzięczny, bo zacząłem jeździć na konkursy recytatorskie. Potem był obóz przygotowawczy do szkoły teatralnej. Gdy się do niej dostałem, myślałem głównie o rzeczach atrakcyjnych dla osiemnastolatka, że aktorstwo to sława, pieniądze, kobiety. Po szkole teatralnej nadal nie miałem pojęcia, czym jest ten zawód. Przez wiele lat byłem głęboko rozczarowany, że ja nie gram. W szkole mnie chwalili, w teatrze też, a tu epizody, trzecie plany. I tak przez 10 lat. Potem był "Edi" i znów przerwa. U nas tak chyba jest, że jak dostaniesz jakąś nagrodę lub zagrasz dobrą rolę, to musi być długa przerwa.
A teraz jest dobrze?
- Zawsze, gdy jadę na plan, jest dobrze. Za każdym razem przeżywam ekscytację, jakbym wybierał się na kolonie letnie. Czuję się jak w dzieciństwie, gdy przez 12 godzin jechałem nad morze "ogórkiem". Czasem sarkam, że to na przykład 4 rano, a gdy się przebiorę, gdy ustawione są już kamery, to bardzo lubię ten moment.
Rozmawiała Katarzyna Ziemnicka