Reklama

Izabela Dąbrowska: Łamanie serc wciąż przede mną

Charakteryzuje ją uroda, w której absolutnie nie da się określić wieku, może więc grać osoby całkiem młode i znacznie starsze niż ona. Jednak Izabela Dąbrowska to dla większości z nas Jasiunia i pani Basia.

Charakteryzuje ją uroda, w której absolutnie nie da się określić wieku, może więc grać osoby całkiem młode i znacznie starsze niż ona. Jednak Izabela Dąbrowska to dla większości z nas Jasiunia i pani Basia.
Izabela Dąbrowska na planie serialu "Blondynka" (2018) /AKPA

Izabela Dąbrowska jest aktorką teatralną, filmową i dubbingową (w tej dziedzinie jej dorobek jest wręcz olbrzymi). Skończyła studia w warszawskiej Akademii Teatralnej - Wydział Lalkarski w Białymstoku. W tym mieście się urodziła, a pierwsze lata życia spędziła u dziadków w Kołodnie.

Na ekranie debiutowała w 1997 roku w "Bożej podszewce" Izabeli Cywińskiej, ale znamy ją m.in. z "Plebanii", "Na Wspólnej" i "Ucha Prezesa".

W filmie "Całe szczęście" gra pani kobietę zakochaną w szefie. Podobnie jak Jasiunia z "Blondynki", pani Basia z "Ucha Prezesa". Nie marzy pani o roli kobiety łamiącej serca?

Reklama

Izabela Dąbrowska: - Marzyć pewnie by mi się mogło, ale tak krawiec kraje... Dostaję takie propozycje, jakie dostaję. Mam nadzieję, że nie jest tylko tak, że jeżeli ja zaginam na kogoś parol czy się w kimś kocham, to ten ktoś pozostaje obojętny. Raczej jednak, wcześniej czy później, odpowiada na te moje umizgi. A że nie zdarzyła się nigdy sytuacja odwrotna... Cóż, mam nadzieję, że to jeszcze przede mną (uśmiech).

O swojej roli w "Bożej podszewce" powiedziała pani kiedyś: "Duże sepleniące dziecko z sercem na dłoni. Szaleńczo zakochana w swoim mężu". Czy to było trudne zadanie aktorskie? Pani wtedy zaczynała w filmie...

- Tak, można powiedzieć, że "Boża podszewka" była moim debiutem. Izabela Cywińska, zupełnie mnie wcześniej nie znając, no chyba że z teatru, zaryzykowała i nawet bez zdjęć próbnych powierzyła mi rolę Wandzi. I to było coś na tyle niesamowitego, że dała mi w zasadzie wolną rękę. Kiedy zobaczyła, w jaki sposób pracuję, jak ja podeszłam do tej postaci, na tyle mi zaufała, że rzeczywiście, pewne zdania, pewne wyrażenia pochodziły ode mnie. Bo ja się po prostu wychowałam na podlaskiej wsi, Wandzia była może troszeczkę dalej na wschód, ale jednak... Jakoś stała mi się bardzo bliska i stąd może sama się w niej zakochałam i z wielkim sentymentem wracam do tej postaci.

Odtąd zagrała pani mnóstwo ról, ale większość drugo-, a nawet trzecioplanowych. Dopiero dzięki Jasiuni stała się pani rozpoznawalna. Czuła pani satysfakcję, że "nareszcie"?

- Czy ja wiem? W związku z tym, że ta moja krzywa wznosząca była dość łagodna, może od dwóch lat jest bardziej intensywna, to mam wrażenie, że woda sodowa mi do głowy nie uderzyła i chyba nie mam takiej konstrukcji, żeby tak się stało. Już trochę na to za późno. Więc tę popularność odbieram z ogromną przyjemnością, aczkolwiek czasami z pewnym niedowierzaniem i uczuciem, że przecież ja gram już tak dawno i w zasadzie nie robię nic innego niż to, co do tej pory, a zainteresowanie wzięło się trochę z kosmosu. Nie wiem, jakie siły tym rządzą i czy w ogóle można się na to przygotować. W sumie cieszę się, że przyszło to teraz, a nie za młodu, kiedy często się wariuje i po prostu nie unosi tego brzemienia. Jestem za to losowi wdzięczna.

Rolę w "Uchu Prezesa" określiłaby pani jako przełomową w karierze?

- Jeżeli chodzi o odbiór widzów, to tak. Rzeczywiście to się spotkało z ogromnym zainteresowaniem i prawie wszyscy to widzieli albo chociaż o tym słyszeli. Natomiast, tak jak powiedziałam, nie wydaje mi się, żeby ta postać była znacząco różna od tych drobnych, małych postaci, które zagrałam do tej pory. Jest w podobnej konstrukcji, podobnej energii, dlatego było to dla mnie takim zaskoczeniem.

Jak pani myśli, dlaczego dostaje pani takie role?

- Myślę, że to sytuacja kogoś czy czegoś, co się już sprawdziło, jest znane, bezpieczne, w związku z tym producenci czy reżyserzy wiedzą, że dobrze się poruszam w tych rejonach, więc dalej może się tak dziać.

Nie marzy się pani wyzwanie, które nie byłoby bezpieczne, jakaś jazda bez trzymanki?

- Taki jest rynek i niewiele mogę zrobić. Chyba że sama bym coś sobie napisała i wyprodukowała. Wiem, że są koleżanki, które bardzo do tego dążą. Na przykład Gabrysia Muskała tak długo nosiła się z tą "Fugą", że wreszcie to sobie wywalczyła. Ja może takiej konkretnej postaci ani historii nie mam, może też jestem za mało zdeterminowana (uśmiech).

Ale jest pani za to genialną dyrektorką szkoły w Kabarecie na Koniec Świata. Jak powstała ta formacja?

- Kabaret na Koniec Świata jest częścią Teatru Dramatycznego, ponieważ gra na jego scenie. No i był takim pomysłem "po godzinach", zrealizowanym przez aktorów. Mieliśmy potrzebę zrobienia czegoś mniej formalnego niż spektakl, jednak pod egidą teatru. Stąd mawia się o nas, że jesteśmy kabaretem literackim, czasem nie wiedzą, jak nas nazwać, bo nie jesteśmy formacją występującą często w kabaretonach.

Czy "La La Poland" to naturalna konsekwencja waszego Kabaretu?

- Tak. Okazało się, że skecze stworzone na naszej piwnicznej scenie znalazły swoją realizację w tak zwanych rzeczywistych okolicznościach. No oczywiście powstały również nowe, także nowe cykle, nowi bohaterowie. I też zostało to zaakceptowane. Choć oczywiście nie ma tak dużej widowni jak "Ucho". Bo może prezentuje humor, ja wiem, bardziej wysublimowany, abstrakcyjny, groteskowy. Nie do każdego to przemawia, ale mamy swoją wierną widownię.

Nieasertywna pani Irenka - pani trochę taka jest?

- Czasami bywam. No oczywiście nie do tego stopnia. Myślę, że u niej ten poziom ofermy w ofermie jest powyżej stu procent. Każdy ją wykorzystuje. Czy ja taka jestem... Myślę, że większość ludzi związanych w jakiś sposób ze sztuką w ramach zderzenia ze światem prawniczo-urzędniczo-formalnym, gdzie trzeba się porozumiewać specjalnym językiem, otwiera szeroko oczy i okazuje się bezradnym jak dziecko. No, może na poczcie sobie poradzę (śmiech), ale przy wypełnianiu druków czy czytaniu instrukcji to, tu cytat z koleżanki: "Nie, mi musi ktoś przyjść i pokazać. Inaczej to pewne, że natychmiast dostanę mdłości".

Powiedziała pani: "Aby wiarygodnie wypadać w rolach, potrzebuję azylu i prywatności.

- Nie wydaje mi się, by aktorowi było do czegoś potrzebne obnoszenie się ze swoją prywatnością, pokazywanie domu, psa czy samochodu". Jak ktoś to robi, jest niewiarygodny jako aktor? Nie, to zbyt daleko idący wniosek. Uważam, że jest pełna indywidualność. Są osoby czujące się dobrze podczas tak zwanego bywania i opowiadania światu o swojej niezawodowej części. Ja mam przed tym opór i granie zabiera mi na tyle dużo czasu i energii, że jeżeli miałabym jeszcze poczucie, że mojemu życiu poza aktorskiemu towarzyszy ktoś obcy, to nie miałabym w ogóle czasu dla siebie. A we wszystkim najważniejsza jest harmonia. Tu jest azyl i prywatność, nikt mi przez okno do talerza nie zagląda.

To znaczy, że o pani nigdy niczego się nie dowiemy? Ma pani psa?

- (śmiech) Nie mam, chociaż bardzo bym chciała.

Rozmawiała Katarzyna Sobkowicz


Super TV
Dowiedz się więcej na temat: Izabela Dąbrowska
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy