Elegancki, zrównoważony. Jego głos znamy wszyscy. Z teleturniejem „Milionerzy” jest związany – z przerwami – od 1999 roku. Mówi, że gdyby to od niego zależało, najchętniej prowadziłby go aż do emerytury.
Jest miło, zabawnie, pouczająco. Zadaje pan pytanie, za trafną odpowiedź płaci grubą kasę, ludzie pana kochają. Praca marzenie!
Hubert Urbański: - Nie przeczę...
"Milionerzy" przynieśli panu ogromną popularność. Odczuwa ją pan na co dzień?
- Na każdym kroku. Robiłem w życiu dużo programów telewizyjnych, wiele z nich miało dobry odbiór, ale ten bije wszystkie na głowę. Myślę, że to po prostu zasługa samego, genialnego wręcz formatu - taka rzecz zdarza się jedna na milion! I mam naprawdę szczęście, że trafiłem na "Milionerów".
Wzorował się pan na kimś w prowadzeniu tego programu?
- Z pewnością ważną osobą był dla mnie Chris Tarrant, legendarny gospodarz "Milionerów" na Wyspach Brytyjskich, czyli tam, gdzie się wszystko zaczęło. Odwiedziliśmy go w studio, oglądaliśmy wspólnie taśmy z nagraniami odcinków, chciałem się dobrze przyjrzeć, nauczyć. Pamiętam, że to był supergość - szybki, elokwentny, dobrze wspominam to spotkanie. Poznałem też lepiej bułgarskiego prowadzącego, przygotowując swego czasu cykl reportaży dla "Dzień Dobry TVN", m.in. właśnie o tamtejszych "Milionerach". Nazywa się Niki Kynchev, do dziś pozostajemy w kontakcie.
Da się porównać "Milionerów" z różnych stron świata?
- Szablon jest ten sam, lecz specyfika każdego obszaru inna. Brałem udział w zlocie prowadzących "Milionerów" z ponad 100 krajów, mogliśmy powymieniać się doświadczeniami, spostrzeżeniami. Na różnych kontynentach, pośród różnych klimatów, kultur, ras - zakres tematów gry też musi być różny, dostosowany do danej sytuacji politycznej, obyczajowej, ale uniwersalizm tego programu polega m.in. na tym, że sprawdza się wszędzie.
Kto układa pytania do polskiej wersji?
- Dobre pytanie! Niestety, nie mogę na nie odpowiedzieć, ci ludzie muszą pozostać w cieniu. Jest to grupa ekspertów z rozległą wiedzą w rozmaitych dziedzinach. Jej skład w zasadzie pozostaje od lat ten sam.
Pytania dotyczą niekiedy najnowszych wydarzeń w kraju, a z tego wniosek, że powstają niejako "na gorąco".
- Zgadza się. A my musimy często nagrywać nowe odcinki, żeby się to nie zdezaktualizowało.
Pewnie zna pan wszystkie odpowiedzi już przed programem?
- Oczywiście, że ich nie znam! Czasem mi się wydaje, że znam - i raz tak jest, a innym razem... tylko mi się wydaje. W pewnym sensie gram wraz z zawodnikami, dokładnie w tym samym momencie poznajemy pytanie, a potem, niemalże razem, poprawną odpowiedź.
A co z wymową obcych słów, nazwisk, pojęć geograficznych? Nie trzeba się przygotować?
- Nie sprawia mi to na ogół problemu. A jeśli już zdarzy się, że się zacukam, to przecież mam podpowiedź do ucha.
"Milionerzy" nie są emitowani "na żywo"?
- Skądże! Każdy tego typu program musi być wcześniej zarejestrowany. Tak jest na całym świecie i dotyczy wszystkich teleturniejów telewizyjnych. To standard. Dlatego m.in. historia pokazywana w głośnym filmie "Slumdog. Milioner z ulicy" jest nierealna, główny bohater nie mógł grać bezpośrednio na wizji, nie mógł też wychodzić w trakcie gry np. do toalety. To absolutnie niedozwolone. No ale film rządzi się innymi prawami niż życie.
Miał pan przez lata prowadzenia programu uczestników, których polubił pan jakoś szczególnie?
- Jak ich nie lubić?! Bardzo sympatyczni ludzie do nas przychodzą. Formuła programu jest niezwykle klarowna i nasi zawodnicy doskonale się w niej odnajdują.
Wielu twierdzi, że to za sprawą pańskiego głosu. Spokojny, działa kojąco na zmysły i obyczaje - jest prawdziwym znakiem rozpoznawczym "Milionerów"...
- Dziękuję, miło mi. Muszę przyznać, że nie robię nic specjalnego. To jest po prostu mój głos, taki sam w studio i na co dzień. Czynnikiem dodatkowym jest może tylko fakt, że uczyłem się kiedyś dykcji i impostacji [ustawienie głosu - przyp. red.], bo jestem absolwentem warszawskiej PWST.
Ale dyplomu pan nie zrobił?
- Tak się złożyło. Pod koniec studiów zgłosiłem się na konkurs radiowy. Stanąłem przed komisją w składzie m.in. Krzysztof Skowroński, Andrzej Wojciechowski, Janusz Weiss. Udało mi się zakwalifikować - najpierw do radia, potem przyszła telewizja i tak już poszło. Wciągnęła mnie ta robota na tyle, że wciąż nie było czasu dokończyć edukacji. Po kilku latach miałem jeszcze jedno podejście. Pod okiem wspaniałego profesora Henryka Izydora Rogackiego zacząłem pisać pracę magisterską, w dziekanacie bardzo mi kibicowali. Aż głupio, że nie wykorzystałem tej szansy, ale za dużo działo się naraz. I tak zostałem z gołym absolutorium - można powiedzieć, że jestem aktorem absolutnym!
Czasem pan wraca do zawodu...
- Jak tylko jest okazja - zawsze! Z ogromną przyjemnością zagrałem pułkownika Skotnickiego w "Czasie honoru". Rola ta dostarczyła mi wielu emocji i uświadomiła, że tego rodzaju pracy mi brakuje. Potem przez jakiś czas byłem w "Pierwszej miłości", jako szemrany typek, Skowronek. To też było fajne. Dostawałem sporo ról, kiedy miałem przerwę w prowadzeniu "Milionerów". Odkąd wróciłem, wszelkie propozycje aktorskie ustały. A szkoda.
Czyli nie można robić wszystkiego naraz.
- Dlaczego? Ja bym chciał.
Swego czasu pragnął pan zostać językoznawcą, studiował pan filologię indyjską...
- Okazało się jednak, że dla mnie to nie był dobry trop. Uczciwie powiem, że średnio się przykładałem - te studia wymagały zamiłowania do pracy badawczej w wąskich grupach, było ledwie parę osób na roku. Dość szybko powróciłem do myśli o aktorstwie i za drugim podejściem się powiodło. Jednak sentyment do Orientu pozostał. Kilka słówek z hindi czy sanskrytu w głowie również.
Zna pan za to dobrze bułgarski.
- Znam, aczkolwiek trochę już rdzewieje. Nawet z mamą sporadycznie rozmawiam w tym języku, tak się spolonizowała. Teraz żałuję, że tego nie pielęgnowałem, w końcu jako pół Polak, pół Bułgar miałem od dziecka zapewnioną dwujęzyczność.
Nosi pan też dwa imiona: Hubert Kirił.
- Tak, Kirił po dziadku. Jako dziecko często odwiedzałem rodzinę w Bułgarii. Dziś nie mam tam w zasadzie nikogo. Powymierali, porozjeżdżali się po świecie, nawet siostra mojej mamy, ostatnia krewna, w końcu dołączyła do kuzynostwa na emigracji. Bułgaria to piękny kraj, z którym wiąże się masa moich wspomnień z dzieciństwa. Mam nadzieję, że uda mi się jeździć tam częściej niż dotychczas.
Podobno kiedy pan nie pracuje, to głównie pan śpi?
- Zawsze potrafię zasnąć na 15-20 minut w dziwnej pozycji i sytuacji. Nie raz w wywiadach mówiłem, że moje hobby to spanie. Ale mam też inne - np. oglądanie filmów, seriali, gromadzę masę płyt i śledzę nowości w wolnej chwili. Jestem pasjonatem polskiego kina. Myślę, że mamy się czym pochwalić.
Inną pana pasją jest jazda na motorze - ryzykowna rzecz.
- Problem z motocyklem polega na tym, że w naszym klimacie da się jeździć tylko przez pół roku. Na szczęście już wiosna, można wyciągać maszynę!
Pewnie imponującą i, jak to się mówi, "wypasioną"?
- Nie jestem snobem. Taka rzecz ma dobrze służyć, a nie ładnie wyglądać.
Chciałby pan wygrać milion?
- Z jednej strony tak, a z drugiej wiązałbym z tym dużo obaw. Jednak zarabianie ma cechy przewidywalności, uczy wartości pieniądza. A taki "deszcz z nieba" może sprawić więcej problemów niż korzyści.
Ale uczestnikom "Milionerów" tego miliona pan życzy?
- Jak najbardziej! Wszystkim, bez wyjątku.
Jak długo będzie pan jeszcze prowadził "Milionerów"?
- Najchętniej - do późnej i szczęśliwej emerytury! Jeśli widzowie wytrzymają, to ja też wytrzymam.
Jolanta Majewska-Machaj