Histerycznie roześmiana perfekcjonistka. Norweżka podbija filmowy świat

Renate Reinsve podbija filmowy świat /Axelle/Bauer-Griffin/FilmMagic /Getty Images

"Jesteś z Polski?" - zagadnęła mnie jeszcze przed włączeniem dyktafonu Renate Reinsve. "Wyobraź sobie, że niedawno remontowałam dom w Oslo i robiła mi to polska ekipa. Nauczyłam się paru słów, ale pewnie nie nadają się do cytowania" - śmiała się aktorka, która jak na Norweżkę błyskawicznie skróciła dystans. Roześmiana, wyluzowana, ciekawa pytań jakie chciałbym jej zadać i - co wcale nie jest częste - wchodząca często w dyskusje, a nie tylko odpowiadająca na nie.

Trudno się dziwić, że Renate Reinsve ma w sobie tyle entuzjazmu, bo ostanie trzy lata to dla niej nieustanne pasmo sukcesów. A był już moment, w którym chciała rzucić aktorstwo i zająć się... stolarstwem. Po spektakularnym sukcesie "Najgorszego człowieka na świecie" (2021), w którym to filmie kreacja przyniosła jej nagrodę dla najlepszej aktorki na festiwalu w Cannes, nie musiała się już obawiać o zawodową przyszłość. Pojawiły się kolejne role - w "A Different Man" (2024) Aarona Schimberga, "Another End" (2024) Piero Messiny czy "Armandzie" (2024) Halfdana Ullmanna Tøndela - zapewniając jej status międzynarodowej gwiazdy.

Reklama

Ostatni z tych filmów, bardzo intensywny dramat psychologiczny, trafia właśnie do polskich kin. To okazja, by porozmawiać z aktorką o utracie kontroli, bezpiecznym środowisku, scenie, która kosztowała ją pięć dni leżenia w łóżku, cenie sukcesu i planie B na życie. Z Renatę Reinsve rozmawia Kuba Armata.   

Kuba Armata: Ostatnie miesiące są dla ciebie bardzo pracowite, ale i niezwykle udane. Filmy, w jakich miałaś okazję wziąć udział, trafiają na największe światowe festiwale - od Sundance przez Berlin po Cannes. Sporo się dzieje?

Renate Reinsve: - Cieszę się, że tak to wszystko się ułożyło, bo prawdę mówiąc po "Najgorszym człowieku na świecie" (2021), choć mogłoby się wydawać inaczej, wcale nie było łatwo mi wybrać kolejne role. Zostałam zasypana propozycjami komedii romantycznych. A to trudny gatunek i uważam, że trzeba wiele, by naprawdę się udał, a i postać dla aktora była interesująca. Role, na jakie ostatecznie się zdecydowałam, mają w sobie zdecydowanie więcej mroku, a tym samym są ciekawsze do zagrania. Czułam wewnętrzne połączenie zarówno z nimi, jak i samymi twórcami. A to bardzo ważne z kim pracujesz, bo nie ma dla aktora nic bardziej pociągającego niż robić coś w poczuciu wspólnoty, czasem nawet w mocno pokręcony sposób.

Czy po sukcesie "Najgorszej dziewczyny na świecie" Joachima Triera na festiwalu w Cannes przed trzema laty twoje życie bardzo się zmieniło?

- Staram się twardo stąpać po ziemi, ale nie ma co ukrywać, że wiele się zmieniło. Dostaję znacznie więcej propozycji, przez co mam okazję częściej grać. W środku cały czas jednak jestem tą samą osobą, co wtedy. Natomiast mam świadomość, że z boku może wyglądać jakby wokół mnie zrobiło się nagle dużo szumu. Wciąż mam w sobie dużą ciekawość, związaną na przykład z tym, co wy, dziennikarze sądzicie o "moich" filmach, jakie prowokują w was pytania. To też mi zawsze dużo mówi. W tym czuję się całkiem nieźle, bo te wszystkie czerwone dywany przypominają trochę cyrk. To oczywiście część tej gry, ale z drugiej strony staram się jak najwięcej czasu spędzać w Oslo, z moim przyjaciółmi albo w ogrodzie i robić zupełnie normalne rzeczy.

Nie zawsze jednak było tak dobrze, bo ponoć był w twoim życiu taki moment, kiedy poważnie zastanawiałaś się nad rzuceniem aktorstwa na dobre. To prawda?

- Prawda, w tym znaczeniu rola w "Najgorszym człowieku na świecie" bardzo mocno zmieniła moje życiowe plany. Zamierzałam zrezygnować i nawet już się poddałam. Czułam, że pracując tak długo w teatrze, a stamtąd się wywodzę, jestem zamknięta w szufladce. Na pewnym etapie swojego życia chciałam robić więcej filmów. W Norwegii zaczęło powstawać w tym czasie mnóstwo ciekawych rzeczy, tyle że ja nie byłam niejako wewnątrz tego świata. Kojarzono mnie z teatrem i trudno było to zmienić. Joachim Trier zaproponował mi rolę de facto dwa dni po tym, jak podjęłam decyzję o rzuceniu aktorstwa i skupieniu się na czymś innym. Postanowiłam jednak skorzystać z tamtej szansy i jak widać opłaciło się. Dzisiaj mam już nieco inną mentalność. Nie jestem tak napięta. Mogę pozwolić sobie na to, by grać tylko w tych rzeczach, które naprawdę sprawiają mi przyjemność.

Miałaś już jakiś plan B na życie?

- Było nim... stolarstwo. Dzisiaj myślę sobie, że może do niego wrócę w wieku osiemdziesięciu lat. Do tego czasu chciałabym grać, a jak już nie będzie dla mnie ról, zajmę się właśnie stolarstwem (śmiech).

Doceniony również w Cannes "Armand" dla mnie, jako osoby z nieco innego kręgu kulturowego, mówi także o cechach, jakie często można dostrzec u Skandynawów. Mam na myśli pewien dystans, niechęć do konfrontacji, fakt że bohaterowie nie chcą mówić wprost o tym, co się stało. Dostrzegasz to jako Norweżka w codziennym życiu?

- Myślę, że coś w tym może być. Pracowałam kiedyś na włoskim planie i tam było dokładnie odwrotnie. Wszyscy byli bardzo bezpośredni, krzyczeli na siebie, emocje aż buzowały. Ale w pewien sposób było to wyzwalające, nie pozostawiało żadnych niedomówień, niezałatwionych spraw. Wszystko było jasne i klarowne. W Skandynawii mamy z tym problem. Wiele rzeczy trzymamy w sobie i tam to zostaje. Nie rozmawiamy za bardzo o problemach w sposób bezpośredni. Wolimy kluczyć, żeby przypadkiem nikogo nie urazić. Taka nasza natura. Ale dlaczego tak robimy? Sama chciałabym wiedzieć (śmiech).

Skoro o emocjach, w filmie widzimy kilkuminutową scenę histerycznego śmiechu głównej bohaterki, która, także dla widza, jest prawdziwym emocjonalnym rollercoasterem. Od ogólnej wesołości po dojmujące pragnienie, by ta scena w końcu się skończyła. Wiele cię to kosztowało?

- Wyobraź sobie, że w scenariuszu ta scena rozpisana była zaledwie na jedną linijkę. Od samego początku czułam, że to zadanie z gatunków tych niemal niemożliwych. Z drugiej strony, każdy aktor marzy o czymś takim. Halfdan [Ullmann Tøndel, reżyser - przyp. aut.] zarezerwował na nakręcenie tej jednej sceny cały dzień, po czym miałam mieć pięć dni wolnego. Wszyscy doskonale zdawali sobie sprawę, jak będzie to wymagające, zwłaszcza od strony emocjonalnej. Czułam, że by móc to wiarygodnie odegrać, muszę w pewnym momencie stracić panowanie nad sobą.  

Nie brzmi to zbyt bezpiecznie dla psychiki, nawet jeżeli to część waszej pracy?

- Dlatego powiedziałam Halfdanowi, że musi tam ze mną przez cały czas być. Czułam się z nim bezpiecznie, bo znamy się od dziesięciu lat. Zrobiliśmy kiedyś razem krótki film na wyspie Faro, będący hołdem dla jego dziadka [Ingmara Bergmana - przy. aut.] i od tamtego czasu się przyjaźnimy. Myślę, że to główny powód, dla którego w ogóle udało się taką scenę nam nakręcić. Utrata kontroli, o jakiej wspomniałam, jest bardzo pociągająca dla aktora, ale jednocześnie może wydawać się przerażająca. Wywodzę się z teatru, więc jestem przyzwyczajona poniekąd do wchodzenia naprawdę głęboko w rolę. Ale i tak uważam, że ta scena była jednym z największych wyzwań w mojej dotychczasowej karierze. Nagrywałam ją przez dziesięć godzin non stop, z małą przerwą na lunch. Kolejne pięć dni przeleżałam w łóżku, próbując dojść do siebie i odzyskać równowagę.

Praca w tak bezpiecznym środowisku, o jakim wspomniałaś, to kluczowa sprawa dla aktora?

- Z pewnością. Śmiało mogę powiedzieć, że w momencie kiedy się znamy i jesteśmy dobrymi przyjaciółmi z reżyserem jest zupełnie inaczej. Każdego twórcę poznaje się w okresie preprodukcji. Już wtedy do pewnego stopnia można zorientować się, jak będą wyglądały relacje na planie i czy jest to środowisko, w którym jesteś w stanie zaryzykować. Im bezpieczniej się czujesz, tym możesz sobie pozwolić na więcej. Myślę, że w przypadku "Armanda", zarówno ja, jak i reżyser tak się czuliśmy. Halfdan widział wcześniej wiele sztuk teatralnych z moim udziałem, gdzie grałam zupełnie inaczej niż w "Najgorszym człowieku na świecie", który jest bardzo naturalistyczny. Teatr ma to do siebie, że tam często więcej eksplorujesz w ramach roli. Przyzwyczaiłam się zatem do tego, że zwykle jestem daleko od tej Renate z życia prywatnego. Próbuję się też tym bawić.

To się udaje?

- Czuję, że w filmach, w których brałam udział, miałam sporo szczęścia. Także dlatego, że publiczność wykazywała się dużą inteligencją, szacunkiem i empatią. Nie wszyscy aktorzy mają takie doświadczenia. Czasami ludzie traktują ich jak swoją własność lub chcieliby posiąść jakąś ich część. Bohaterką "Armanda" jest zresztą aktorka. I to także opowieść dotycząca manipulacji, dramatyzowania i braku szczerości w relacjach. Ale i wyciągania wniosków na podstawie bardzo małej ilości informacji. Mam wrażenie, że nas aktorów w przestrzeni publicznej spotyka to relatywnie często.

Jestem w stanie sobie wyobrazić, ze ta rola kosztowała cię wiele od strony emocjonalnej i mogłaś czuć się psychicznie wyczerpana. Czy masz jakieś sposoby na to, żeby jakoś sobie z tym radzić i mówiąc kolokwialnie - nie zabierać pracy do domu?

- W przypadku każdej z ról jest chyba trochę inaczej. W tej postaci duże wrażenie zrobiło na mnie zwłaszcza to, że kiedy jesteśmy poddani dużej presji i walczymy o coś, co jest dla nas ważne, być może nawet najważniejsze na świecie, zmieniamy się w taką wersje siebie, którą nawet nam trudno byłoby polubić. W życiu prywatnym sama chyba nigdy się nie znalazłam pod taką presją. Musiałam zatem zrozumieć swoją bohaterkę, zagłębić się w jej problemy, a to kobieta, będąca na skraju wytrzymałości. Musiałam się zatem skonfrontować z taką częścią siebie, której wcześniej za bardzo nie znałam.

I co z tego wyszło?

- Moja postać stara się zachować równowagę między manipulacją a uczciwością. W dodatku jest aktorką, więc jej zawodem jest granie. W pewnym momencie chyba sama nie wie, kiedy jest sobą. To bardzo niekomfortowe do grania. W dodatku kiedy w filmie jest tak dużo trudnych scen, jak wspomniana scena histerycznego śmiechu czy tańca, w końcu zaczynasz się zastanawiać, gdzie jest ta granica między tobą a postacią. Na pewno to dobre dla samego filmu i swego rodzaju prezent dla aktora, ale ma to też swoją cenę. Gdyby Halfdan mnie nie "popychał" i nie przesuwał tej granicy, pewnie nie osiągnęlibyśmy takiego efektu. Były sytuacje kiedy mówiłam, że to jest mój maks i więcej już nie mogę zrobić, a on tylko powtarzał: "Spróbujmy jeszcze raz". I tak w kółko. A że jestem też z natury perfekcjonistką, nie mogłam odpuścić.

Brzmi to dość kontrowersyjnie.

- Kluczowe było to, o czym wspomniałam. Wszystko rozgrywało się w bardzo bezpiecznym środowisku. Aczkolwiek przy naszej kolejnej współpracy przyda się trzecia osoba, która powie: "Stop, za dużo. Jak pójdziesz dalej, to stracisz to o co nam chodzi!". W pewnym momencie na planie "Armanda" dotarło do mnie, że tu tak naprawdę może zdarzyć się wszystko. Zatem jestem bardzo podekscytowana naszą potencjalną kolejną współpracą, ale jednocześnie super przerażona (śmiech).

Może tym razem zajmiesz się również scenariuszem, bo Halfdan przekonywał, że podeszłaś do tego bardzo analitycznie i sporo wniosłaś od siebie do tej historii. Wielu twoim koleżankom i kolegom po fachu aktorstwo w pewnym momencie przestaje wystarczać. Myślisz o tym, żeby sama coś napisać?

- Taaak... ale mam też ogromny szacunek do pracy scenarzystów i chyba nie byłabym w stanie zrobić tego sama. Niemniej uwielbiam sposób pracy, o jakim wspomniałeś. Kiedy mogę coś analizować, zagłębiać się w jakiś temat, proponować swoje rozwiązania. W teatrze, który jest mi bliski, właśnie w ten sposób się zwykle pracuje. Przyznam, że trochę myślę o napisaniu jakiejś historii, ale nie wiem czy czułabym się w tym komfortowo. Zobaczymy. Z drugiej strony, mam teraz wokół siebie wielu ludzi, piszących wspaniałe rzeczy, zatem to chyba nie jest jeszcze koniecznie (śmiech).

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Najgorszy człowiek na świecie | Armand | Another End
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy