Hirek Wrona: Nikogo nie muszę udawać
W nowym muzycznym talent show Jedynki, "Hit Hit Hurra!", w loży jurorskiej zasiadł Hirek Wrona, uznany dziennikarz i krytyk. "Mówię uczestnikom, że dla mnie nie muszą śpiewać czysto, ale mają być emocje" - nakreśla Wrona swoją filozofię.
"Hit Hit Hurra!" reklamowano jako "talent show inny niż wszystkie". Na czym polega jego unikalność?
Hirek Wrona: - O jego unikalności stanowi to, że żadne z dzieci nie odpada. Po drugie, jury jest trochę mniej surowe niż w innych programach typu talent show. Nie urządzamy krwawej jatki. Mam świadość tego, że niektórzy widzowie uznają to za słabość programu, ale u nas rywalizacja jest sprowadzona na drugi plan. Wreszcie, kwestia nagrody. Nagrodą będzie wsparcie dla wskazanej przez zwycięzcę instytucji o charakterze edukacyjnym. Uważam, że to bardzo wychowawcze.
Na jakiej zasadzie skomponowano jury programu?
- Jednym z jurorów musiał być ktoś, kto zawodowo zajmuje się śpiewaniem i ma duże doświadczenie. Wybrano Edytę Górniak. Przyznam, że bardzo bałem się współpracy z nią. Nie znałem jej zbyt dobrze. Czas pokazał, że Edyta to był strzał w dziesiątkę. Widać, że kocha dzieci, bo sama jest matką. Bartek (Caboń - przyp. red.) z kolei jest takim technologiem śpiewu. Wyjaśnia małym artystom, jak powinni sobie ustawiać głos, jak działa przepona, struny głosowe, itd. Ja z kolei dostarczam wiedzę o muzyce oraz emocje. Mówię uczestnikom, że dla mnie nie muszą śpiewać czysto, ale mają być emocje. To jest, moim zdaniem, kwintesencja muzyki. Już od pierwszego odcinka, nam jurorom dobrze się ze sobą współpracuje, znakomicie się uzupełniamy. Co nie znaczy, że zawsze się zgadzamy - to nie o to chodzi.
Jak trafił pan do programu?
- Zaproszono mnie na casting. Pomyślałem, że kolegom zależało tylko na tym, żebym zrobił frekwencję. Do głowy by mi nie przyszło, że mogę być jurorem w jakimś talent show! Wiadomość, że wygrałem casting potraktowałem jako dowcip. Ucieszyłem się, gdy okazało się, że twórcy "Hit Hit Hurra!" oczekują ode mnie, żebym w programie był po prostu sobą. Nikogo nie muszę udawać.
Jakie są największe niedogodności związane z pracą przy talent show?
- Trzeba temu projektowi poświęcić dużo czasu. Musiałem odwołać albo przełożyć bardzo wiele różnych zajęć. Mam mniej czasu na odpoczynek i dla moich bliskich. Są też prozaiczne problemy. Nie znoszę lakierowanych włosów, makijażu, a muszę się na to zgodzić. Przeszkadza mi to, że nie mogę założyć swojej ulubionej koszuli w kratę, bo producent mówi, że brzydko będzie wyglądała na wizji (uśmiech).
Obdarowuje pan małych piosenkarzy winylami. Czy te płyty pochodzą z pana prywatnej kolekcji?
- To płyty, za które kiedyś musiałem płacić krociowe sumy. Kupowałem je na aukcjach i w sklepach. Teraz oddaję je, naprawdę, wcale nie z ciężkim sercem. Te dzieci są ich warte. Tak mnie wychowano w domu. Pochodzę z biednej rodziny, ale zawsze uczono mnie szacunku dla innych ludzi oraz by kochać dzieci, bo te są naszym największym skarbem. Maluchy, które są bardziej śmiałe, próbują wykorzystać moje dobre serce (uśmiech). Na przykład 10-letnia Daria chciała wyłudzić ode mnie wszystkie winyle Michaela Jacksona. Jej metodą perswazji był słodki uśmiech.
Skąd u pana upodobanie do winyli?
- Kiedy zacząłem kupować płyty, nie było innych nośników - tylko płyty winylowe i taśmy. Teraz znów wróciły do łask i okazało się, że wpasowałem się w trendy. Dla mnie płyta winylowa jest też dziełem sztuki. To nie tylko sama muzyka, ale też okładka, kolor winylu, naklejka w środku. Doceniam też jakość nagrań - winyl momentami brzmi lepiej niż kompakt. Jak tylko mam jakieś wolne środki finansowe, to przeznaczam je na płyty, ku rozpaczy żony i córki.
Czy słucha pan tych płyt. A może są dla pana tylko pięknymi przedmiotami?
- Słucham ich - jedne częściej, drugie rzadziej. Moje płyty mógłbym podzielić na kilka kategorii. Pierwszą tworzą albumy, które lubię. Drugą - wydawnictwa, które powinienem mieć przez szacunek dla muzyki, ale za którymi nie przepadam. Tak jest np. z rockiem progresywnym - zgromadziłem najważniejsze płyty Genesis, Pink Floyd, Yes.
Czy gdy był pan w wieku uczestników "Hit Hit Hurra!", śpiewał pan lub grał na instrumencie?
- Najpierw grałem na skrzypcach. Później, dlatego, że znałem nuty, zostałem przyjęty do chóru w moim rodzinnym Mielcu. Chóru, który prowadził świętej pamięci Stanisław Steczkowski. Od lat jestem zaprzyjaźniony z jego rodziną. Pan Stanisław dużo mnie nauczył. Do pewnego momentu nie znałem innej muzyki niż klasyczna. Później pochłonęło mnie coś innego: historia - miałem sukcesy na olimpiadach historycznych, gra w brydża i miksowanie muzyki na imprezach, co robię do dzisiaj. Pierwsze imprezy grałem już w liceum.
Przez długie lata był pan ikoną "Teleexpressu". Dlaczego ostatnio tak rzadko oglądaliśmy pana na małym ekranie?
- Swoją popularność celowo wyhamowałem. Kiedy odchodziłem z "Teleexpressu:" - to było 10 lat temu, miałem świadomość, że mogę coś stracić, jeśli nie będzie mnie przy mojej córce. Dzisiaj jestem z niej bardzo dumny. Jest mądrą, przepiękną kobietą, właśnie zrobiła licencjat i idzie do pracy. Po drugie, zobaczyłem, co przynosi popularność - jak miesza w głowie. Nad tym, aby nie odbiła mi sodówka, czuwała moja żona. W ostatnich latach mogłem zająć się tym, co lubię. Wydawałem płyty, robiłem koncerty jako producent, grałem mnóstwo imprez. Pochwalę się, że jako DVJ (Digital Video Jokey) jestem w Polsce jednym z prekursorów miksowania teledysków. W tym roku, w wieku 56 lat, debiutowałem jako wykonawca na Open'erze.
Rozmawiał Andrzej Grabarczuk (PAP Life).