Choć w tym roku świętuje 70. urodziny, ani na chwilę nie zwalnia tempa pracy. Ta wspaniała aktorka – gwiazda filmu, teatru, radia, telewizji i kabaretu – od lat zachwyca publiczność talentem i urodą.
Spotykamy się w garderobie teatralnej. To interesujący punkt wyjścia do wspomnień.
Grażyna Barszczewska: - Lista osób, z którymi dzieliłam garderobę, jest zacna. W Teatrze Polskim siedziałam obok Niny Andrycz. W Ateneum miałam wspólną garderobę z Aleksandrą Śląską, Barbarą Rachwalską, Krystyną Jandą, Stanisławą Celińską. W męsko-damskiej garderobie w Kabarecie Dudek, w jednym lustrze przeglądaliśmy się m.in. z Magdą Zawadzką, Gabrielą Kownacką, Wojciechem Młynarskim czy Wiesławem Michnikowskim... Te skrawki życia, które odbijają się w lustrach, wciąż istnieją w mojej pamięci, jako historia teatru od kulis. W garderobie gromadzi się przecież rodzina teatralna, toczą się rozmowy poważne i niepoważne. To dla aktora ważne miejsce. Zwykle przychodzę tu co najmniej dwie godziny przed spektaklem, ponieważ lubię dokładnie założyć "skórę" postaci, którą gram.
Chce pani powiedzieć, że prywatnie, wchodząc do garderoby, Grażyna Barszczewska jest sauté?
- Owszem, maluję się tylko za pieniądze! Żartuję, że w ten sposób oszczędzam urodę dla widzów, żeby potem nie dać plamy, kiedy naprawdę trzeba dobrze wyglądać. Wizerunek, który kreujemy m.in. dzięki kostiumowi, to przecież ważna część postaci. Jeśli mam dobrze wyglądać, bardzo się staram. Ale prywatnie nie lubię siedzieć przed lustrem i często chodzę z "nieuzbrojoną" twarzą.
Niedawno świętowała pani 70. urodziny, a jednym z jubileuszowych prezentów była premiera "Niezatańczonego tanga" według Wiesława Myśliwskiego. Sama napisała Pani scenariusz i zagrała główną rolę. Jednym słowem, poszła pani w tango...
- Mój spektakl to tango życia każdego z nas. Tango marzeń, pożegnań, niespełnienia, radości, namiętności, codziennych trosk. Ten piękny taniec jak żaden inny wiąże nierozerwalnie w parę kobietę i mężczyznę, bo "do tanga trzeba dwojga". To taniec wielu emocji, także czułości w relacji z moim scenicznym synem Dominikiem Łosiem.
Scenariusz oparła pani na kilku powieściach Myśliwskiego. Dlaczego właśnie ta literatura?
- Bo to proza z najwyższej półki. A jednocześnie nie tylko dla znawców. Odkąd zetknęłam się z twórczością Myśliwskiego, jestem jego wyznawczynią. Ta proza to także niezwykła poezja dnia codziennego. Cieszę się, że jej fragment udało się przybliżyć widzom, którzy po przedstawieniu mówią, że wznieciłam ich apetyt na więcej. Publiczność żywo reaguje. Dla aktora to potwierdzenie, że trud nie poszedł na marne, że warto było pójść w to tango.
Urodziła się pani 1 maja, w święto ludzi pracy, tymczasem przez całe zawodowe życie była pani arystokratką na scenie i ekranie.
- Niezupełnie. Spośród moich ponad 170 kreacji w teatrze, filmie, telewizji (nie licząc radiowych), zagrałam sporo ról charakterystycznych, mało dekoracyjnych, a szczęśliwie zauważonych przez widzów i krytykę. Rozumiem jednak, że wielu widzom mogę się tak kojarzyć. Prywatnie z arystokratycznymi zadęciami niewiele mam wspólnego. Śmieję się, że po mojej jedynej babce, bardzo szlachetnego urodzenia, została mi tylko od czasu do czasu migrena. Może powinnam się nazywać Grażyna Migrena-Barszczewska?
Uroda predestynowała panią jednak do ról amantek. Ba! Jan Rybkowski użył w stosunku do pani określenia "amantka z pieprzem". Jak je pani odebrała?
- Spodobało mi się! Z początku kręciłam nosem na propozycję grania Niny w "Karierze Nikodema Dyzmy", bo uważałam, że to amantka bez charakteru. A ja, będąc świadomą 30-letnią aktorką, chciałam grać postaci bogatsze wewnętrznie. Wtedy usłyszałam: "Pani jest amantka, ale amantka z pieprzem". Może troszkę tej ostrzejszej przyprawy udaje mi się przemycać w moich rolach? Widzowie uwielbiają "Dyzmę". Cieszę się, że serial wciąż żyje, jest powtarzany i dorobił się kolejnych pokoleń fanów. To przecież tak naprawdę film pocięty na siedem odcinków. Niewiele ma wspólnego z wieloma dzisiejszymi tasiemcami. Na planie był czas na próby, w ciągu dnia zdjęciowego kręciło się 2-3 sceny, a nie 10 czy 14, jak w wielu obecnych produkcjach. W dodatku pracowaliśmy w pięknych wnętrzach, m.in. w Pałacu Goldstandów w Zaborowie, który "zagrał" moją posiadłość w Koborowie.
I w filmie, i w teatrze występowała pani z Romanem Wilhelmim.
- Nasza przyjaźń trwała 30 lat. Graliśmy razem w Ateneum, w przedstawieniach telewizyjnych, filmach. Przyjaźniliśmy się też rodzinnie. Do tej pory utrzymuję serdeczne kontakty z jego bliskimi. Talent i warsztat tego wspaniałego aktora wciąż są widoczne w filmach, które po sobie zostawił.
Niedawno odebrała pani nagrodę dla najlepszej aktorki Sceny Na Piętrze w Poznaniu, gdzie grała pani w sztuce "Dwoje na huśtawce" w reżyserii Kazimierza Kutza. Tym drugim był Wilhelmi.
- Robiliśmy ten spektakl w trudnym czasie tuż po stanie wojennym. Na szczęście graliśmy go potem z powodzeniem kilka lat, także w Teatrze Ateneum, gdzie zobaczył mnie dyrektor Kazimierz Dejmek. Zaproponował mi angaż do Teatru Polskiego, któremu jestem wierna do dziś.
Już jako nastolatka marzyła pani, by wejść na aktorską ścieżkę?
- Skąd! Ta szalona myśl pojawiła się tuż przed maturą. Chodziłam do średniej szkoły muzycznej, ale chciałam zdawać na medycynę. Lub psychologię. Szkoła teatralna pojawiła się miesiąc przed egzaminami. Namówiła mnie do tego moja wychowawczyni, polonistka. Egzaminy zdawałam z marszu. Myślę, że powiodło mi się, bo nie byłam przez nikogo ukształtowana, wytresowana, nikt mnie nie przygotowywał, nie nabrałam żadnej maniery. Miałam 17 lat i byłam kompletnie zielona.
Pamięta pani swój debiut aktorski?
- Miałam szczęście. Z grona studentek krakowskiej PWST wybrano mnie do roli Niny Zariecznej w "Czajce" Czechowa w Teatrze Ludowym w Nowej Hucie. To było wielkie wyróżnienie. Weszłam w ten sposób w świat teatru już bez klosza ochronnego uczelni ani opieki profesorów. To szczęście dopisuje mi do dziś. Oczywiście ja mu pomagam, bo bez rzetelnej pracy już dawno powiedziałoby mi "do widzenia".
Tak się pięknie złożyło, że w tym roku pani macierzysta uczelnia - PWST w Krakowie - podobnie jak pani obchodziła 70. urodziny.
- Jesteśmy równolatkami. Mało tego, również moje warszawskie liceum świętuje 70 lat. Dobrze się w tę siódemkę wpisałam. Niestety, nie we wszystkich miłych uroczystościach mogę uczestniczyć. Ciągle jestem "kobietą pracującą". Krakowski jubileusz, na który zostałam zaproszona, był wzruszający. Władze uczelni wymyśliły, żeby absolwenci zagrali wspólnie "Wesele". Była to doskonała okazja, by się spotkać i porozmawiać z koleżankami, kolegami, profesorami, np. Haliną Kwiatkowską, Anną Polony, Izabelą Olszewską.
Pani syn Jarosław Szmidt, operator i reżyser, też wybrał zawód artystyczny.
- Wrażliwość mógł wynieść z domu, od ojca i matki. Przychodził do teatru, bywał na planach filmowych. Ale już jako 16-latek, ku naszemu zaskoczeniu, sam zdecydował, że nie zostanie aktorem. Po jakichś próbnych zdjęciach powiedział: "Nie zobaczyłem na ekranie tego, co dokładnie chciałem zagrać. Nie będę aktorem". Spojrzał na siebie z boku, okiem kamery, choć nie było jeszcze mowy o wydziale operatorskim w Łodzi. Jarek z pasją traktuje swój zawód, który do łatwych nie należy. A oprócz tego jest szczęśliwym mężem i ojcem dwóch radosnych, muzykalnych dziewczynek.
Muzyczne talenty mają pewnie po babci. Piosenka to pani żywioł!
- Właśnie jestem w trakcie prób do spektaklu o Marlenie Dietrich. W Teatrze Polskim gram w pięciu przedstawieniach, a gościnnie w Teatrze Ateneum już siódmy rok "Sceny niemalże małżeńskie Stefanii Grodzieńskiej". Nie odpoczywam za dużo. Mówi się, że aktorzy narzekają, kiedy grają i kiedy nie grają. Więc nie narzekam, choć czasem chciałabym dłużej pospać. Ale póki nas chcą, póki widzimy w naszej pracy sens i radość, to gramy!
Ewa Jaśkiewicz