Gerard Depardieu: Wszyscy jesteśmy potworami
- Kino nie jest już dla mnie tak ważne, ale może Abel wiedział, że będzie mu się ze mną szybko pracowało? Nie zadaję zbędnych pytań. Wchodzę w projekt i tyle! Jestem prawie jak gwiazda porno - mówi Gerard Depardieu o pracy na planie filmu Abla Ferrary "Witamy w Nowym Jorku".
Na ekranach polskich kin można już oglądać film "Witamy w Nowym Jorku", nową produkcję Abla Ferrary, twórcy "Złego porucznika", z Gérardem Depardieu w roli głównej. Film jest mocną opowieścią inspirowaną głośną aferą z udziałem Dominique'a Strauss-Kahna, uzależnionego od seksu byłego dyrektora zarządzającego Międzynarodowym Funduszem Walutowym.
Deveraux (w tej roli Depardieu) jest potężnym człowiekiem. Przez jego ręce codziennie przewijają się miliardy dolarów, a decyzje mają wpływ na globalną ekonomię. Jednak afera seksualna z udziałem pokojówki z nowojorskiego hotelu doprowadzi do aresztowania i załamania błyskotliwej kariery finansisty.
Z Gerardem Depardieu na temat filmu "Witamy w Nowym Jorku" rozmawiała Emmanučle Frois.
Abel Ferrara podkreśla, że bez pana ten film nie mógłby powstać. Dlaczego?
Gerard Depardieu: - Doskonale poradziłby sobie beze mnie! Kino nie jest już dla mnie tak ważne, ale może Abel wiedział, że będzie mu się ze mną szybko pracowało? Nie zadaję zbędnych pytań. Wchodzę w projekt i tyle! Jestem prawie jak gwiazda porno (śmiech). Zależy mi na efektywnej pracy, szczególnie przy takich tematach, jak ten - historii, o której wszyscy czytali i wyrobili sobie już zdanie na jej temat. Mniejsza o ludzi, o których się plotkuje, o tych, którzy są wmieszani w tę aferę. Te wydarzenia to doskonały pretekst, żeby powiedzieć coś o nadużywaniu władzy, pieniędzy i seksu. To wszystko jest ze sobą powiązane.
W swoich filmach Abel Ferrara bada mroczne zakamarki ludzkiej duszy. Czy właśnie to zaintrygowało pana najbardziej w tym projekcie?
- Nie. W kinie i pracy Abla najbardziej podoba mi się to, że jest bezkompromisowy. Wie dokładnie, czego chce. Zbudował też wokół siebie wspaniały, kreatywny zespół, z którym wiele przeszedł i stworzył. Jestem taki, jak on.
Pan i Ferrara to enfants terribles kina...
- Skądże! Nie ma czegoś takiego jak enfants terribles kina! Kino samo w sobie jest za mało buntownicze, śmiałe, szczere. Ludzie w tej branży są za poważni. Tylko w imię czego? Dziadostwa, które produkują? Wyjątków jest bardzo mało! Może Pialat, który miał wrażliwość Renoira. Może Kurosawa, który miał prawdziwy rozmach. Może Rappeneau, który wnosił do kina rytm i muzykalność. Ferrara grzebie głęboko pośród spazmów swojego cierpienia. Trochę jak van Gogh.
Jak pana reżyserował?
- Nie reżyserował. Znakomicie siebie wyczuwaliśmy i rozumieliśmy. Reżyserowanie jest dobre dla aktorów. Dla mnie to rzecz zbędna, chociaż aktorów bardzo lubię. Nawet gdy zaczynałem, byłem najwierniejszym widzem swoich partnerów. Fascynowała mnie to, co robili Ventura, Delon, Belmondo i im podobni. Swojego fachu nauczyłem się jednak chodząc po burdelach, pijąc i jedząc razem z Gabinem i Michelem Simonem.
Nie myśli więc pan o sobie jako o aktorze?
- Nie. Myślę o sobie jako o istocie żyjącej.
A jak ocenia pan swojego bohatera - Devereaux?
- To fascynująca postać, trochę szekspirowska. W jego sprawie da się odnaleźć wątki i tematy, które rządziły światem dzieł Szekspira: władzę, pieniądze, seks. To motywy wielkich tragedii, nawet sztuk Moliera - chociażby "Świętoszka". W życiu i władzy jest pewna teatralność.
Swego czasu powiedział pan, że nie lubi tego bohatera. Czy w czasie zdjęć zmienił pan zdanie?
- Tak, pod koniec. Jego medialny portret budził we mnie pewien niesmak. Film sprawił, że spojrzałem na niego bardziej przychylnym okiem. Zyskałem ogląd pewnego rodzaju niestabilności charakterystycznej dla ludzi, którymi kierują popędy. Te instynkty nie krzywdzą bezpośrednio samego Devereaux, nie przysparzają mu cierpienia. Odbijają się jednak rykoszetem dookoła niego. To szalenie interesujące. Cieszę się, że tak krótko chodziłem do szkoły. Szkoła bowiem tresuje! Kolejne lekcje sprawiają, że stajesz się sędzią. Gdy życia i emocji doświadczasz, grając je, sytuacja zaczyna wyglądać zupełnie inaczej. Zastanawiasz się - "A gdybym to był ja?". Sądzę, że ja też taki jestem. Gdy uprawiamy miłość, wszyscy, bez wyjątku, robimy to tak samo. Gdy szczytujemy, wydajemy ten sam dźwięk. I bardzo dobrze.
Od razu po przyjeździe do Nowego Jorku Devereaux rzuca się w wir długiej, pełnej rozpusty nocy. Ferrara nie wstydzi się ukazywania scen seksu. Praca nad nimi była ekscytująca czy stresująca?
- Kręcenie takich scen nigdy nie jest ekscytujące. Naprawdę musisz być pijany albo po tabletkach na erekcję. Ciało jest żałosne. Odrzuca cię od oglądania tych ekranowych orgii. Jednak to, co nas obraża, jest częścią naszej artystycznej pracy. Można tych scen nie cierpieć, ale i tak trzeba je nakręcić, by dotrzeć do wyznaczonego przez siebie wcześniej celu. Nie przepadam za nimi, ale rozumiem dlaczego Abel chciał je zrealizować. Emanują smutkiem i znużeniem tych ludzi, tego świata. Na pewien sposób to "Salo, czyli 120 dni Sodomy".
Ten uprzywilejowany człowiek, potężny wśród potężnych, zostaje nagle skuty, aresztowany. Nie czuł się pan upokorzony, gdy musiał rozebrać się przed strażnikami więziennymi?
- Absolutnie nie. System więzienny tak działa. Gdy się w nim znajdziesz, nie możesz tego uniknąć. Tak mówi prawo. Ciupa to ciupa. Krępujące było jedynie to, że strażnicy byli tak sam grubi, jak ja. To prawda, że ciało jest potworne. Tak to już jest. Dlaczego prawdę o sobie ukrywamy za własnym wizerunkiem? Nigdy nie byłem fanem swojego wyglądu. Wszyscy to wiedzą i nie stanowi to żadnego problemu. Gdy jednak spojrzałem na tych dwóch gliniarzy, chciałem powiedzieć: "Wy się rozbierzcie, a potem zobaczymy kto się najszybciej z powrotem ubierze!".
Film odnosi się do szeroko omawianej sprawy, ale stara się także przyjrzeć prywatnemu życiu bohatera, szczególnie jego relacji z żoną. Jak pan ją widzi?
- Nie trzeba jej analizować. Określona zostaje od razu na początku filmu: nikt nie wie, co się naprawdę stało. Poruszamy się w sferze fikcji.
Za namową żony Devereaux godzi się na wizytę u psychiatry. To bardzo mocna scena. Bohater przyznaje w niej, że nie dręczy go poczucie winy, że nie chce się zmieniać, że nie chce zostać przez nikogo uratowany. Co pan o tym sądzi?
- Gdy spotyka się takiego psychiatrę, jak ten z filmu, gdy słyszy się takie pytania jak te, które on zadaje, nie można spodziewać się innych odpowiedzi. Przy okazji, to moje odpowiedzi.
Czy zgadza się pan z Simone, która mówi w pewnym momencie, że na drugim biegunie miłości leży nie nienawiść, a obojętność?
- Najpierw zawsze jest nienawiść, która dopiero z czasem przekształca się w obojętność, a następnie w doświadczenie i - w końcu - w życie. Kłótnie i nienawiść między kochankami to strata czasu.
Ostatecznie Devereaux przyznaje, że jest potworem...
- Wszyscy jesteśmy potworami. Potworami byli Duras, Simenon, Picasso. Każdy z odrobiną "talentu"... albo raczej wolności. Gdy zyskujesz tę wolność, stajesz się potworny, samolubny - wobec innych. A wobec siebie? Tu bohater, człowiek inteligentny, z całą pewnością jest straszny dla innych. Jednocześnie ma w sobie o wiele więcej tolerancji, choć nadużywa władzy. To miecz obosieczny.
Czy przygotowując się do roli, czytał pan artykuły i książki na temat romansu Dominique'a Strauss-Kahna?
- Nie. Nie interesowało mnie to. Wolę sam zdobywać wiedzę. Sam chcę poznawać dzieła malarzy, pisarzy. Sam chcę doświadczać. Nie chcę, by ktoś - kto nigdy niczego nie przeżył - mówił mi, co mam myśleć czy czuć na dany temat. O aktorstwie myślę to samo, co o szkole.
Jak pana zdaniem film zostanie przyjęty?
- Nie wiem, ale bardzo dobrze wspominam jego realizację.
Rozmowę przeprowadziła: Emmanučle Frois
Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!
Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!