Francuska gwiazda od lat nie widziała się z ojcem swojej córki. "To było krępujące"

Juliette Binoche na festiwalu filmowym w Cannes (2024) /Neilson Barnard /Getty Images

- Po rozstaniu przez wiele lat nie mieliśmy dobrych relacji. Fakt, że mogliśmy zrobić razem ten film, okazał się dla mnie bardzo ważny - mówi Juliette Binoche, grająca główną rolę w "Bulionie i innych namiętnościach". - Film wzbudzać może wiele pozytywnych emocji. Nie tylko wśród fanów kulinariów - zdradza francuska aktorka. Tytuł 30 sierpnia debiutuje na ekranach polskich kin.

"Bulion i inne namiętności", w reżyserii pochodzącego z Wietnamu Trana Ang Hunga, to z jednej strony poruszający kostiumowy melodramat, z drugiej film, który śmiało można by oznaczyć hashtagiem "food p...". Od czasów "Uczty Babette" (1987) Gabriela Axela nikt z takim pietyzmem i miłością nie pokazywał jedzenia. Otwierająca film blisko czterdziestominutowa sekwencja, obrazująca przygotowanie kulinarnej uczty, to prawdziwy majstersztyk, której lepiej nie oglądać z pustym brzuchem. Film podbił festiwal w Cannes, a Tran Ang Hung odebrał Złotą Palmę dla najlepszego reżysera. Kolejnym sukcesem było wybranie tego filmu jako oficjalnego francuskiego kandydata do Oscara. Choć to odbyło się akurat w atmosferze skandalu, bowiem pominięto tym samym znakomitą "Anatomię upadku" (2023) Justine Triet.

Reklama

W rolach głównych wietnamski reżyser postanowił obsadzić byłych życiowych partnerów: uwielbianą w Polsce gwiazdę francuskiego kina Juliette Binoche ("Trzy kolory. Niebieski" Krzysztofa Kieślowskiego) oraz Benoîta Magimela, którzy, co ciekawe, przez lata nie mieli ze sobą kontaktu. O tej zaskakującej propozycji, emocjach na planie, książce, która uratowała jej życie, ale i niedawnych sześćdziesiątych urodzinach znakomita francuska aktorka i laureatka Oscara w rozmowie z Kubą Armatą.

Kuba Armata: "Bulion i inne namiętności" to chyba w równej mierze ważny, co trudny film dla pani. Po wielu latach przerwy spotkała się bowiem pani na planie ze swoim byłym partnerem Benoîtem Magimelem.

Juliette Binoche: - Myślę, że sam ten fakt jest już dość wymowny. Mimo że mamy córkę, nie widzieliśmy się od lat. Dzięki temu filmowi i wspólnej pracy można powiedzieć, że w pewnym sensie się pogodziliśmy. Być może pomoże to także innym ludziom w odnalezieniu wspólnego języka. Choć kto wie, czy nie jestem naiwna i nie jest to tylko może życzeniowe myślenie. Prywatna refleksja to jedno, ale w ogóle uważam, że "Bulion i inne namiętności" wzbudzać może wiele uczuć i pozytywnych emocji. I to nie tylko wśród fanów kulinariów. Niektórzy ludzie czerpią ogromną satysfakcję z obserwowania, jak przyrządzane jest jedzenie. Jestem przekonana, że w tej materii nie będą zawiedzeni.

Spotkanie z byłym partnerem dla planie było ważne, nie tyle dla pani jako aktorki, ale kobiety?

- Cóż, przed laty dzieliliśmy z Benoîtem życie. Po rozstaniu przez wiele lat nie mieliśmy dobrych relacji. Fakt, że mogliśmy zrobić razem ten film, okazał się dla mnie bardzo ważny. Zawód, jaki uprawiamy, pozwolił na dużą zmianę w moim życiu. Ale nie tylko w moim, bo myślę, że dotyczy to także naszej córki. Potraktowałam tę możliwość jako prezent. Choć muszę przyznać, że początkowo byłam trochę zdenerwowana i zaskoczona. Przebywanie w towarzystwie byłego partnera stało się trochę krępujące, chociażby dlatego, że przez lata dążyłam do spotkania i okazji do rozmowy, ale on zawsze jakoś mnie unikał. Nagłe znalezienie się w tym samym pokoju wiele dla mnie znaczyło i - jak się okazało - było bardzo uzdrawiające. Czułam, że wreszcie mogę wyrazić swoje uczucia. Nawet jeśli nie były to moje oryginalne słowa, a kwestie zapisane w scenariuszu. Miłość jest większa niż konflikty czy niewypowiedziane rzeczy i pięknie było tego doświadczyć. Pytano mnie często, czy była to dla mnie forma terapii. Można pewnie użyć takiego słowa, ale ja go nie potrzebuję i nie chciałabym tego doświadczenia tylko do tego sprowadzać.

Niezwykłych relacji w procesie realizacji tego filmu jest zresztą więcej. Wraz z reżyserem Tranem Anh Hungiem pracowała nad nim jego żona.

- Poświęcili bardzo dużo czasu na wykreowania tego świata przedstawionego. Zwykle na planach filmowych tak to nie wygląda. Żona Trana odpowiedzialna była za całą dekorację, akcesoria, kwiaty. Przygotowanie tego zajmowało naprawdę sporo czasu. Co dla mnie, w chwili gdy skumulowałam w sobie wszelkie emocje przed sceną i byłam jak koń wyścigowy, który chciałby już ruszyć, nie było łatwe. Pamiętam, jak łapałam się na myśli: "Co, pewnie znowu musimy czekać na kwiaty?" (śmiech). Z czasem zrozumiałam jednak, jak ważne było to zarówno dla nich, jak i ich kina. Bo uważam, że oni ten film zrobili razem. To było takie niewielkie przeniesienie wschodniego świata do kultury zachodniej.   

Wciela się pani w postać kucharki, znakomitej zresztą w swoim fachu. Niemniej akcja rozgrywa się w drugiej połowie XIX wieku, a zatem w czasach, kiedy kobieta nie pełniła jeszcze roli szefowej kuchni. To był dla pani ważny aspekt filmu?

- Nie przeszkadzało mi bycie kucharką (śmiech). To trochę tak jak z reżyserem i aktorem. Reżyser potrzebuje aktora. Aktor potrzebuje reżysera. Podobnie jest w przypadku szefa kuchni czy twórcy przepisu. On coś kreuje, a ktoś inny musi to wykonać. Aktor wciela się w to, co zostało dla niego napisane. I jego podstawowym zadaniem jest, by to wcielenie było jak najlepsze. W obu przypadkach mamy zatem do czynienia ze współtwórcami, ludźmi, których umiejętności się uzupełniają. Aczkolwiek nie mówię, że było łatwo.

Co ma pani na myśli? 

- Przed rozpoczęciem zdjęć mieliśmy jeden dzień prób. Ćwiczyliśmy pierwszą scenę, w której ja miałam głównie gotować. Benoît też bardzo chciał to robić, a reżyser powierzał mu coraz więcej w tej materii. Pod koniec dnia trochę poirytowana poszłam do Trana i wypaliłam: "Słuchaj, kiedy moja bohaterka umrze, on nie będzie potrzebował żadnej kucharki, bo oboje gotowaliśmy dzisiaj po równo". Zastanowił się i powiedział do Benoît, że mam rację i jednak musi poskromić swoje kucharskie zapędy. Benoît był wtedy naprawdę zły, ponieważ kompletnie nie rozumiał, o co chodzi. Przekonywał, że bohaterowie są kochankami i uwielbiają razem gotować. A ja mu na to odpowiedziałam, że to ja gram kucharkę i musi mi zostawić tę przestrzeń. To nie był łatwy moment, co przełożyło się też na trochę napięcia i nerwowej atmosfery pierwszego dnia zdjęć. Ale z czasem wszystko się unormowało i miło nam się razem pracowało.

Jak to jest grać umierającą osobę?

- Nie jest to zbyt komfortowe. Dla mojej bohaterki gotowanie stało się sposobem na niezajmowanie sobie tym głowy i wciąż pozostawanie aktywnym. To jak ze świecą. Spala się coraz bardziej, ale płonie. Wciąż chce żyć. Eugénie chce dać z siebie wszystko. Dochodzę do wniosku, że chyba jednak muszę odwołać moje pierwsze słowa. Sprzeczności dla aktora są zawsze interesujące. Mam na myśli zestawienie jej codziennej aktywności z kruchością, jaką w sobie nosi. Walczy tak, by nikt tego nie widział. To jest szalenie interesujące, bo zakłada pewną normalność, brak przesady, niedawanie po sobie poznać, że coś poważnego może się dziać. Tak naprawdę w ogóle o tym nie rozmawialiśmy, nie ćwiczyliśmy tego. To przyszło zupełnie naturalnie. W dodatku z pewną dozą niewiedzy, bo w tamtych czasach nie tak łatwo diagnozowało się przypadłości, na jakie cierpi moja bohaterka.

Trudne koleje losu to także temat ważnej dla pani książki, "Talking with Angels" autorstwa Gitty Mallasz, której fragmenty niejednokrotnie czytała pani publicznie. To opowieść o czwórce młodych ludzi, którzy poszukują ważnych odpowiedzi pośród okropności wojny. Co ona ma w sobie takiego wyjątkowego?

- Czasami jest tak, że spotykasz w jakiejś książce coś, co wydaje ci się dobrze znane. Kiedy zaczęłam czytać powieść Gitty Mallasz, poczułam, że jestem tam w środku. Nie podejmowałam w tym kierunku żadnych wysiłków. Czułam, że tam jest prawdziwe życie. Uwierzyłam w każde jej słowo, mimo że nie wszystkie tłumaczenia są doskonałe. Mam w ogóle poczucie, że to książka, która uratowała mi życie. I to kilkakrotnie.

W jaki sposób?

- Nie potrafię tego wyjaśnić, bo to dla mnie bardzo intymne doświadczenie. To, czym mogę się podzielić, to fakt, że ilekroć wracam do tej książki, zawsze stawia mnie do pionu à propos tego, dlaczego jestem w danym miejscu, jak odbierać mam różne sytuacje. Życie polega na ciągłej transformacji. Nie chodzi o tkwienie w jednym miejscu, a raczej o ewoluowanie, przekształcanie się, poszukiwanie swojej drogi. Ta historia zawsze była dla mnie źródłem, podstawą, do której wracałam. Oczywiście są też inne ważne dla mnie książki, ale nie ukrywam, że ta jest bardzo mocno obecna w moim życiu.  

Mówiąc o transformacjach, czy czuje pani jakąś zmianę w związku z niedawnymi sześćdziesiątymi urodzinami?

- No cóż, nie możemy się cofnąć w czasie (śmiech). To tak niestety nie działa. Podchodzę do tego na spokojnie, jest w porządku. Uważam, że przeżyłam wszystkie życiowe etapy, które chciałam przeżyć.

Wiele mówi się o tym, zarówno w Hollywood, jak i w Europie, że aktorki po osiągnięciu pewnego wieku przestają być atrakcyjne dla filmowego medium i nie dostają ról. Czy to jest częścią także pani doświadczeń?

- Nie, to nigdy nie był dla mnie problem. Zdarzało się oczywiście, że jakiś projekt utknął w pewnym momencie w martwym punkcie i finalnie nie udało się go zrealizować. Nie uważam jednak, żeby miało to związek z moją płcią czy wiekiem. Nie czuję się jednak, jakbym była uprzywilejowana. Miałam czasami odwagę powiedzieć "nie" niektórym oferowanym mi propozycjom. To trochę tak jak z książką, o której rozmawialiśmy. Kiedy czytam scenariusz, muszę rozpoznać w nim coś swojego albo niech choć tekst zmusi mnie do jakiejś głębszej refleksji. Mogę to czuć w głowie, sercu, ciele, mając dreszcze. Ale muszę usłyszeć ten wewnętrzny głos: "Ju, to jest dla ciebie". Wtedy idę na całość. Nie oznacza to oczywiście, że nigdy nie miałam wątpliwości.

Co wtedy?

- Wtedy rozmowa z przyjaciółmi czy agentem okazywała się dla mnie kluczowa. Popełniłam błędy, ale może dzięki temu wiem, dokąd nie chcę zmierzać. Myślę, że gdzieś tam jest jakiś anioł, który nade mną czuwa i wskazuje właściwe tropy. Wierzę w potęgę ludzkiego wyboru, ale i w przeznaczenie. Być może dlatego wiek w ogóle mi nie przeszkadza. Chcę robić to, co mnie pasjonuje. Chodzi o energię, pasję, miłość, intelekt, emocje. Wtedy jesteś poza czasem. Wiek się nie liczy. Dla mnie nie ma innej drogi. 

Wspomniała pani o błędach. Jest coś, czego szczególnie pani żałuje?

- Kiedy się ma dzieci, zawsze pojawiają się wątpliwości, że można było zrobić coś więcej. Często myślę o swoich młodzieńczych latach. O tym, jak potrafiłam wybaczyć rodzicom i pójść dalej. To mnie ukształtowało. Wszystkie ich błędy stały się z czasem moim skarbem. Każdy z nas jest inny. To, co dla kogoś jest wartościowe, dla innego może nic nie znaczyć. Odkryłam to wraz z moimi dziećmi. To, co przeżyłam w ich wieku, było dla mnie wspaniałe. Dla nich jednak byłoby zupełnie inne. Cały czas uczysz się, popełniasz błędy i masz nadzieję, że kiedyś nie zostaniesz zapomniany.

Czy ten film niesie dla pani jakieś przesłanie?

- Wydaje mi się, że czasami film wcale tego nie potrzebuje. Chodzi raczej o konkretne przeżycie, stawiające cię w miejscu, w którym nigdy wcześniej nie byłeś. Istotna jest nie konkretna wiadomość, a doświadczenie i wiążące się z nim refleksje, dlaczego w danym momencie twojego życia akurat to cię spotkało. Powiedziałabym, że chodzi raczej o coś nowego. Jakiś stan czy uczucie.


INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Juliette Binoche | Bulion i inne namiętności
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama