Ewa Szykulska: Kochane życie!
Błękitne oczy i charakterystyczny, chropowaty głos, od zawsze były wizytówką Ewy Szykulskiej. Obecnie telewidzowie oglądają ją w serialu "Leśniczówka". Nam aktorka opowiada o miłości do męża i słodyczy oraz swojej recepcie na szczęście.
Lubi pani słodycze? Pytam, ponieważ spotykamy się w pijalni czekolady...
Ewa Szykulska: - To oczywiste. Słodziutki mam charakterek i medycznie też jestem słodziutka, bo mam cukrzycę. Byle nie przedobrzyć z tymi pysznościami. Poza tym jeszcze śledzia lubię.
Niezła kompozycja!
- Podoba mi się też moje imię. Ono tak jakoś otula, choć nie powiem, żeby mnie nigdy nie zawiodło, ale co się będę czepiała. Samo w sobie jest tak krócieńkie i ładne.
Czy z mężem używacie wobec siebie zdrobnień?
- Przy ludziach on mówi do mnie Ewa, a ja do niego Zbyszek. Natomiast kiedy jesteśmy sami, zwracamy się do siebie bezimiennie.
Dlaczego?
- Mąż ma na imię tak samo jak mój tata, a ojciec był jeden, wyjątkowy. Zbigniew nie przeszłoby mi przez pyszczydło. Ale nie traktuję go jak ojca. On jest moim mężczyzną. Mówię do niego Franek, Piotruś albo Misiek. Wygodne, bo gdyby ich było więcej, człowiek się nie pomyli. Jesteśmy ze sobą ponad 40 lat. Nawet nie wiem, ile dokładnie. Słowo daję! Mam taki stary dowód, do którego zaglądam, żeby sprawdzić. Zważywszy, że to moje drugie małżeństwo, trochę się tych lat już uciułało.
Podobno wpadła pani w oko pierwszemu mężowi, Januszowi Kondratiukowi, na planie teledysku do piosenki Skaldów "Prześliczna wiolonczelistka"? Sunęła pani wtedy motorówką po morzu w seksownym bikini.
- Kondratiuk znalazł się tam przez przypadek. Chciał jechać do Starego Sącza, a wylądował w Świnoujściu. Stał na plaży i patrzył, jak pływam. Tyle. Ale w młodości rzeczywiście tak się jakoś składało, że dużo czasu spędzaliśmy nad wodą. Przez pół roku koczowaliśmy nad Zalewem Zegrzyńskim - ja z Januszem, a Igusia Cembrzyńska z Andrzejem, starszym bratem Janusza. Panowie pisali, słodko się nudzili, pływali, a my jeździłyśmy do miasta, żeby sobie pograć - a to w teatrze, a to w filmie.
Jednym słowem, życie artystyczne kwitło?
- Żeby tylko! Zajmowałam się też kuchnią, co marnie mi wychodziło. Ugotowanie wiadra makaronu i spowodowanie, żeby był jadalny, wcale nie jest zabawne. Ale było fajnie. Co najważniejsze, kolorowi ludzie, fantastyczni, młodzi, starzy, najzdolniejsi, jacy się kręcili wokół Warszawy. Albo się przyjeżdżało do takich jak my nad zalew, albo urzędowało nocami w takich miejscach, jak Ściek. To była taka knajpeczka w piwnicy, troszkę rozchwiana. Tak, życie towarzyskie kwitło. Cudnie patrzyło się sobie w oczy. I tego teraz brakuje.
Gadanie było ważniejsze niż gotowanie?
- U nas Kondratiuk gotował fantastycznie. Siadało się w kucki na podłodze przy małym stoliku i pożerało kurczaka i michę sałaty. Zauważyliśmy nawet, że takie małe skrzydełka zaczęły nam rosnąć, ale szybko odpadały. A teraz wszyscy oszaleli na punkcie gotowania. Też lubię czasem coś ugotować, to mi daje sympatyczny odpoczynek. Tylko nie mogę się spieszyć ani robić czegoś na pokaz. W kuchni, tak jak w moim aktorstwie, wszystko modyfikuję. Byle było smacznie i zapaszyście (od "zapach" - wyjaśnia aktorka).
Używając tej kulinarnej metafory, przyrządziła pani wiele pysznych ról. Mnie najbardziej smakowały "Hydrozagadka", "Dziewczyny do wzięcia", "Samochodzik i templariusze", "Kariera Nikodema Dyzmy", "Vabank" i "Seksmisja".
- I dobrze! Wszystko robiłam tak, żeby to były czyjeś ukochane filmy. Zawsze mnie ta zabawa w aktorstwo bawiła. Bo to naprawdę cudowne zajęcie, w które nieraz trzeba włożyć bardzo dużo siebie i pracy. Pędziłam uśmiechnięta na próby, nawet jak za chwilę mówili mi, że coś się źle robi. (śmiech)
Grała pani vabank o szczęście z życiem?
- Rzadko. Z jednego powodu. Zawsze był obok jakiś pasażer, za którego czułam się odpowiedzialna. Jestem mocno walniętą osobą, a jak już za bardzo odlatuję, mówię sobie: "Przecież jesteś rozważną, zodiakalną, ziemską Panną, to zejdź na ziemię".
Mąż inżynier pewnie jest głosem rozsądku, który trzyma panią bliżej ziemi?
- Ależ! Też jest zwariowany. Mało tego, on nie kontroluje swoich emocji. A ja tak, bo muszę to robić zawodowo.
Czy jest coś, czego się pani wstydzi?
- Jednego na pewno się nie wstydzę. Swoich lat. Mama się dziwiła, dlaczego dodaję ich sobie już na początku roku, chociaż urodziny mam 11 września. A robiłam tak zawsze, niezależnie od tego, czy miałam 16, czy 38 lat. Teraz mam 71 i nie próbuję tego ukryć. Chociaż 11 września to dziwna data na urodziny. W roku, kiedy był zamach na WTC, składano mi życzenia w radio i mama wybrała dla mnie piosenkę "Nie płacz, Ewka". Dziś niewiele mi potrzeba do szczęścia. Może tylko brakuje ludzi, którzy odeszli. Ale skoro nie można ich wskrzesić, robię to ze wspomnieniami. Pamięć to coś niezwykłego, a ja mam fotograficzną. No i fajnie trochę popracować, bo to daje cudowną, młodzieńczą adrenalinkę.
Na przykład na planie "Leśniczówki"?
- Lubię te zielone okoliczności przyrody i synka mam tam kochanego. W Polonii natomiast gram "Krzesła" Ionesco. Spektakl słodko-mroczny. To mnie trzymało przy życiu, kiedy siedziałam przy swojej siostrze w szpitalu gdzieś w Alpach (zmarła rok temu w maju). Nocami nie spałam, powtarzałam tekst, żeby nie zwariować. I wszystko nabierało innych, magicznych znaczeń. Sztuka pozwala żyć.
A w życiu najlepsze jest życie...
- Bardzo jest kochane! Nawet, jak jest doskonale niedoskonałe.
Rozmawiała Ewa Jaśkiewicz
***Zobacz także***