Elżbieta Jaworowicz: Docieram do prawdy
Unika "bywania", bardzo strzeże swojej prywatności. Niezwykle rzadko udziela wywiadów. Dla nas autorka i prowadząca "Sprawę dla reportera" zrobiła wyjątek.
Pani Elżbieto, często nazywana jest Pani polską Oprah Winfrey, prawdziwą królową telewizji.
Elżbieta Jaworowicz: - To pomyłka, ktoś w sieci mnie tak nazwał. To jest oczywiście bardzo miłe, ale nie czuję się królową. Przyznaję, mam chyba z Oprah cechę wspólną - obie jesteśmy szczere w tym, co robimy. I to jest tajemnica sukcesu.
Program "Sprawa dla reportera" to ogromny sukces. Prowadzi go pani od 31 lat. Skąd ta siła do zmagania się z tysiącami ludzkich spraw i problemów?
- Skąd biorę siłę? Pewnie jakiś temperament mam, jakieś geny o tym decydują. Spotkania z ludźmi i możliwość pomagania im to jest praca, która nigdy się nie nudzi. Każdy mój program jest debiutem, każdy czwartek jest premierą. Odkrywanie cudzego losu to pasjonująca przygoda. Możemy zbliżyć się i porównać swoją historię z historią innych. Bohaterowie reportaży, którzy się do mnie zgłaszają, wierzą, że uczynienie ich losu publicznym przyniesie im ulgę. Nie są dzięki temu anonimowi, a ja zauważyłam, że to jest im naprawdę potrzebne. Niemal każda poruszana w "Sprawie dla reportera" historia kończy się wymierną i skuteczną pomocą. Za każdym razem przekonuję się, że moi widzowie są nadzwyczajni. Mają w sobie ogromne pokłady dobra, trzeba im tylko wskazać, że "to jest to". To działa jak mechanizm leczenia własnej duszy. Jest w tym moc i siła, większa niż wspomnianej Oprah Winfrey. W jej programie sponsorzy dają pieniądze potrzebującym, a w "Sprawie..." darczyńcami są widzowie. I to jest bezcenne. Ich serce oraz zaufanie dają mi siłę do pracy.
Nie ciąży pani świadomość mocy sprawczej, jaką ma program?
- Nigdy nie rozważałam tego w takich kategoriach. Mało bywam na salonach, rzadko uczestniczę w oficjalnych galach, ale niezmiennie jestem zdziwiona, że ludzie mnie znają. I proszę mi wierzyć, to nie jest kokieteria. Jak czasem wychodzę w tzw. towarzystwo i wielki świat, to zdumiewa mnie, że jestem rozpoznawalna. Pewnego razu Wiesław Myśliwski, wielki pisarz, powiedział, że podoba mu się to, iż dostrzegam swoją kamerą sprawy, które nie są dostrzegane z perspektywy wielkich miast, bo stamtąd trudno zobaczyć, jak wygląda życie przeciętnego człowieka. Jeśli spełniam taką rolę, to bardzo się cieszę.
Ta wrażliwość pani nie doskwiera? Zmaganie się z ogromem nieszczęść i niesprawiedliwości losu pozostawia przecież piętno.
- Oczywiście, że tak. Jednak człowiek ma jedno życie i decyduje, co chce w nim robić. Mogłabym żyć inaczej, wygodniej, ale po co? Czasami tylko, kiedy jadę na urlop i wypoczywam bez stresu, przychodzi myśl, że może częściej bym tak chciała. Na szczęście dzięki mojej doskonałej ekipie znajduję czas na relaks. To dostarcza mi sił do nowych wyzwań. Takie mentalne oczyszczenie się to konieczność, bo pracę mam bardzo intensywną. Często zdarza się, że po nagraniu programu od razu jadę w Polskę realizować kolejne reportaże. W domu jestem jedynie w weekendy, ale ten rytm trzyma mnie w ryzach. Sił i energii mam mnóstwo, jeśli tylko zdrowie będzie mi dopisywać, to jeszcze długo nie zwolnię tempa.
Wspomniała pani o zespole redakcyjnym. Według jakiego klucza wybierają państwo bohaterów?
- Zespół mam nadzwyczajny, bo wyłowienie odpowiednich tematów to wielka sztuka. To trzy czwarte powodzenia. Wybierając je, a właściwie historię czyjegoś życia, zwracamy uwagę, czy są one opisane w miarę plastycznie i pokazują prawdę o człowieku. Listy, które przychodzą do naszej redakcji, to temat na grubą książkę. Mam nawet propozycje od wydawców, tylko nie mam czasu, by do niej usiąść. Kiedyś na pewno to zrobię. Na razie pochłania mnie program i troska nad trzymaniem odpowiedniego standardu, który wynika z niczego innego, jak z intensywnej, uważnej pracy. Najważniejsza jest umiejętność dotarcia do prawdy, która tkwi w każdej poruszanej przeze mnie sprawie, a to wymaga dociekliwości. Czasami, kiedy realizuję materiały do programu, na miejscu zastaję dziennikarzy lokalnych mediów, którzy robią reportaże o moich reportażach. Są zainteresowani tym jakieś pół godziny, później im się nudzi, bo długie rozmowy, które odbywam ze swoimi bohaterami, są w ich przekonaniu mało medialne.
Do redakcji zgłaszają się setki osób z prośbą o pomoc, proces ich weryfikacji jest bardzo żmudny?
- Tygodniowo otrzymujemy około 300-400 listów i tyle samo maili. Ich selekcja jest niezwykle trudna. Trzeba kierować się doświadczeniem i czymś w rodzaju instynktu, bo niekiedy z pozornie banalnego opisu trzeba wyłuskać sedno problemu. Jego przyczynę, drugą stronę konfliktu i jeszcze znaleźć jakieś rozwiązanie. Przecież nie tylko pokazujemy problemy naszych bohaterów i powody kłopotów, ale przede wszystkim szukamy dla nich pomocy. Każdy człowiek pragnie być zauważony i wiedzieć, że jego życie nie jest pozbawione sensu.
Wśród tysięcy spraw, którymi się pani zajmowała, są takie, które zapadły pani w pamięć?
- Zabrzmi to nieprawdopodobnie, ale pamiętam twarze wszystkich swoich bohaterów. Pamiętam wszystkie rozmowy. Tak jak spotkanie z urodzonym bez rąk małym Rafałkiem Ciężczakiem, którego poznałam w malutkiej chatce przy granicy z Ukrainą. On powiedział mi: "Duzo psesłem i duzo psejdę". Pomogli mu nasi wspaniali widzowie, wyremontowali dom, dali wsparcie finansowe, ale to zdanie brzmi mi w uszach do dzisiaj. Nie ukrywam, że zdarza mi się niejako zakochiwać w moich bohaterach, a ta iskra porozumienia emanuje z ekranu.
Rozumiem, że nie ma pani problemu z werbowaniem do programu ekspertów, którzy co tydzień goszczą w studiu?
- Nie mam, aczkolwiek urzędowe osoby niespecjalnie lubią pojawiać się na wizji. Natomiast komentatorzy, którzy goszczą w programie, są ulubieńcami widzów. Należy do nich m.in. prof. Bielecki. On i inni zasiadający w studiu eksperci bardzo pomagają moim bohaterom. Wskazują drogę prawną, przeprowadzają przez meandry zawiłych urzędowych pism. Robią to za darmo. Nikt nas jeszcze nie zawiódł. Natomiast zbiórki pomocy finansowej robimy wspólnie z Caritas, z którą TVP ma podpisaną umowę.
Zaczepiają panią ludzie na ulicy, relacjonując swoje problemy?
- Tak, co więcej, bywa, że gdy przyjeżdżam na reportaż, na miejscu czeka kolejka "petentów", którzy dowiedzieli się o mojej wizycie i chcą, bym ich wysłuchała. Zawsze wtedy tłumaczę, że muszą sformułować to na piśmie i przesłać do redakcji. Wtedy my dokumentujemy sprawę, po to, by dowiedzieć się, jaka jest istota problemu i gdzie leży prawda. Weryfikacja to podstawa, bo nieraz ludzie piszą różne rzeczy, które nie mają pokrycia w rzeczywistości. Bywa też, że już w trakcie realizacji reportażu okazuje się, że sprawy mają drugie lub trzecie dno.
Jaka jest Elżbieta Jaworowicz prywatnie?
- Strasznie nieciekawa (śmiech). Jestem kobietą domową, która uwielbia gotować. Moją pasją są książki. Odkryłam dobrodziejstwo audiobooków, sprawdzają się w moich służbowych podróżach. Teraz np. słucham "Wojny i pokoju". Zanurzam się w tej klasyce, która jest nie tylko podstawą światowej literatury, ale też doskonałym wzorem konstruowania opowieści.
Ma pani jakieś niezrealizowane zawodowe marzenia?
- Mam wielki spokój i swobodę pracy, bez prześladowców, którzy pouczali, jak należy robić programy, co w przeszłości niestety się zdarzało. I tego właśnie życzę sobie dalej.
A marzenia prywatne?
- Żeby to trwało jeszcze trochę, a najlepiej wiecznie (śmiech).
Joanna Bogiel-Jażdżyk