Reklama

Dorota Kolak: Zwyczajna, choć wyjątkowa

W życiu prywatnym Dorota Kolak zwykle jest grzeczna i poukładana, ale na scenie czy przed kamerą nie ma zahamowań – potrafi wyjść ze strefy komfortu i wyzwolić całą gamę emocji. Dzięki temu jej role na długo pozostają w pamięci.

W życiu prywatnym Dorota Kolak zwykle jest grzeczna i poukładana, ale na scenie czy przed kamerą nie ma zahamowań – potrafi wyjść ze strefy komfortu i wyzwolić całą gamę emocji. Dzięki temu jej role na długo pozostają w pamięci.
- Przyznam szczerze, że niedawno zapaliło mi się małe czerwone światełko - dotarło do mnie, że chciałabym jeszcze parę rzeczy zrobić z bliskimi, a to wymaga spokoju. Czas nie jest z gumy, może trzeba się zatrzymać i przestać tak przeć do przodu - stwierdziła Dorota Kolak

Teresa z filmu "Zabawa zabawa" to nie pierwsza uzależniona kobieta, w którą się pani wciela. Trudno się gra takie bohaterki?

- Chyba pierwszą taką rolę zagrałam u Marii Sadowskiej w "Dniu kobiet". Potem też kilkukrotnie, chociażby w "Przyjaciółkach", zdarzały mi się alkoholiczki. Tego typu postacie łączy oddawanie trudnych stanów emocjonalnych z ciężką pracą fizyczną.

Należy oszukać mózg.

- Coś w tym rodzaju. Trzeba w jednym czasie pogodzić dwa sprzeczne stany - rodzaj "rozlania" z bardzo wyostrzoną uwagą związaną z całą przestrzenią, w której się gra. Po kilku dublach zaczyna się bardzo mocno odczuwać fizyczne zmęczenie. Ale ja lubię takie wymagające sytuacje. Gdy mogę z czymś powalczyć, sprawia mi to radość.

Reklama

Ostatnio jakoś często występuje pani w duecie z Mirosławem Baką. To zamierzony zabieg?

- Absolutny przypadek. Mimo że zarówno Mirek, jak i ja jesteśmy aktorami Teatru Wybrzeże, to nie graliśmy razem przez wiele lat. Po raz pierwszy stanęliśmy na jednej scenie w jego debiucie w 1984 roku. Potem Mirek pracował głównie w filmie i w serialach, ja natomiast do niedawna rzadko pojawiałam się na ekranie. W związku z tym nasze drogi się nie przecinały. Aż do momentu, gdy zrobiliśmy spektakl "Seks dla opornych", a potem jego kontynuację, czyli "Raj dla opornych" (obydwa można obejrzeć w warszawskim Teatrze Polonia - przyp. red.). Chwilę później, trochę na przekór temu, że właśnie zostaliśmy komediową parą, obsadzono nas w sztuce z nieco innego gatunku - "Kto się boi Virginii Woolf?".

No i jeszcze mieli państwo romans w "Barwach szczęścia".

- Ale to już inna historia. Kiedy podjęłam decyzję o rozstaniu z serialem, poprosiłam scenarzystów, by pożegnanie odbyło się z "przytupem". Żeby na koniec nieskazitelna Anna zrobiła coś nieobliczalnego. Szukając partnera do romansu dla mojej bohaterki, doszłam do wniosku, że Mirek będzie idealny.

Choć debiutowała pani przed kamerą w spektaklu Teatru Telewizji przygotowanym przez TVP Gdańsk pod tytułem "Nikt mnie nie zna", to zapewne większość widzów po raz pierwszy miało okazję zobaczyć panią w "Radiu Romans". Jak wspomina pani czasy kręcenia tego serialu?

- Nie chcę, by zabrzmiało to górnolotnie i patetycznie, ale był to rodzaj szczęścia. Po pierwsze, wreszcie stanęłam przed kamerą, o czym od dawna marzyłam, po drugie, serial miał sporą oglądalność i zaczęłam być rozpoznawalna - to naprawdę była dla mnie zaskakująca nowość. Niezwykłe było też to, że pomysłodawcy serialu, Anka Czekanowicz, Tadeusz Buraczewski i Adzik Zawistowski, z którymi znałam się od wielu lat, postać Wandy skroili nieco na moją miarę. Pewnie dlatego dość szybko w nią weszłam i grałam ją z ogromną przyjemnością.

Później długo nie dostawała pani głównych ról.

- Po "Radiu Romans" musiałam wiele lat czekać na dużą rolę. Wprawdzie stawałam przed kamerą w różnych serialach, np. w "Marzeniach do spełnienia", gdzie swoją drogą również grałam alkoholiczkę, ale niczego dużego mi nie proponowano. Może dlatego, że zostałam w Gdańsku i nie zamierzałam przenieść się do Warszawy, a może to brak agenta spowodował, że nie miał kto powalczyć o propozycje dla mnie?

To prawda, że musiała pani kilka lat poczekać.

- No właśnie, ale gdy zaczęto mnie obsadzać, to zostały już tylko role mam i babć. Kochanki się skończyły! Czegoś nie rozumiem.

Urodziła się pani w Krakowie, tam ukończyła PWST, to co robi pani w Trójmieście?

- Mój mąż pochodzi z Sopotu i zawsze chciał tu wrócić. A ja, oglądając w dzieciństwie telewizyjne migawki z Trójmiasta, zawsze byłam zachwycona, choć wydawało mi się, że pochodzą one z innego kraju, dalekiego, prawie egzotycznego.

Ale przecież Kraków też ma swój urok...

- Ale nie ma morza!

Za to miała pani góry na wyciągnięcie ręki.

- Ale ja należę do tych osób, którym góry zasłaniają widok. Nie lubię się wspinać. I nie rozumiem, dlaczego z taką pasją robią to inni.

Ale po płaskim lubi pani chodzić?

- Jak najbardziej, jestem zapalonym chodziarzem i pokonuję naprawdę spore dystanse. A wracając do gór, to nigdy nie darzyłam ich sentymentem. Tym bardziej że nie jeżdżę na nartach. Za to kocham wodę, uwielbiam pływać. Kąpię się nawet wtedy, gdy już niewiele osób decyduje się na wejście do jeziora. Wracając do wyjazdu z Krakowa, to uważam, że była to jedna z najmądrzejszych rzeczy, jakie w życiu zrobiłam.

Nie lubi pani tego miasta?

- Nie o to chodzi. Gdybym zaczęła pracować w którymś z krakowskich teatrów, pod skrzydłami moich profesorów ze szkoły, to do końca życia zostałabym uczennicą. Niestety, mam takie tendencje.

Ale ma pani także drugie, mroczniejsze oblicze. To chyba przeczucie jego istnienia sprawiło, że zdecydowała się pani pójść w artystyczną stronę? Diabełek na ramieniu podszeptywał?

- Owszem. Sugerował, byśmy coś razem zbroili.

Do szkoły teatralnej dostała się pani za pierwszym razem?

- Tak, choć po powrocie z każdego etapu egzaminów wpadałam do domu i rozpaczałam, że poszło mi fatalnie i na pewno nic z tego nie będzie. Mój tata, który pracował w Teatrze Starym, przerażony próbował mi wytłumaczyć, że nie może przecież zadzwonić do żadnego z profesorów, by dowiedzieć się, jak tak naprawdę mi poszło.

W szkole miała pani do czynienia z charyzmatycznymi profesorami. Wspomniała pani w jednym z wywiadów, że dwóm z nich zawdzięcza pani to, iż nauczyła się rozpoznawać i wyrażać swoje emocje.

- To wielkie szczęście, że będąc kobietą, miałam możliwość uczyć się pod okiem kobiet - Anny Polony i Ewy Lassek. Bo przecież mogłoby tak się zdarzyć, że uczyliby mnie wyłącznie mężczyźni. A myślę, że to nie byłoby to samo - przecież zupełnie różny jest sposób ekspresji, używania ciała, głosu. No i oczywiście sposób myślenia o granych postaciach. To wszystko naprawdę ma duże znaczenie.

Czy zdarzyły się pani chwile zwątpienia, kiedy chciała pani zrezygnować ze studiów?

- Myślę, że zdarzały się takie momenty, ale nigdy nie były one bardzo dramatyczne. Kończyło się raczej na parodniowych przemyśleniach. Jednak jednocześnie miałam poczucie swojej przeciętności. Szczególnie gdy patrzyłam na kolegów, u których widziałam już zalążki nieprzeciętności. Ta moja poprawność strasznie mnie frustrowała, zastanawiałam się, czy to się kiedyś zmieni. Bałam się, że już na zawsze zostanę poprawna i przeciętna.

Role, w które się pani wcieliła, wyraźnie temu przeczą. A w życiu jest pani grzeczna i poprawna?

- Sadzę, że tak. Ale teraz mnie to już nie martwi, bo mam "drugą nogę" - role, w których mogę być inna. Na co dzień natomiast jestem dość przewidywalna, przeciętna i zwyczajna. Nie przytrafiają mi się raczej jakieś ekstremalne reakcje. Choć ostatnio przydarzyło mi się coś takiego, że zareagowałam bardzo emocjonalnie. Ale po prostu nie wytrzymałam, gdy w czasie przedstawienia zobaczyłam, że widzowie z pierwszego rzędu w czasie przerwy kupili sobie frytki i zaczęli je jeść. Przerwałam przedstawienie, kazałam oddać pudełko z jedzeniem i wyrzuciłam je w kulisy. Wróciłam do grania, ale długo nie mogłam się uspokoić - byłam wściekła.

Czy jest jakaś rola, którą chciałaby pani zagrać?

- Od pewnego momentu czuję, że brakuje w polskim kinie opowieści o miłości sześćdziesięciolatków. Wiele rodzajów tabu już zostało złamanych, a to jeszcze nie. Marzy mi się, żeby powstał film o tym, że na takie uczucie nigdy nie jest za późno i w każdym wieku można spotkać człowieka, którego warto obdarzyć miłością. I nie traktować go jak "koło ratunkowe", ale poczuć w sobie taki żar, jaki czuło się, mając dwadzieścia lat. A jeśli chodzi o role teatralne, to bardzo bym chciała zagrać w "Ryszardzie III" Szekspira. No oczywiście Ryszarda!

Rozmawiała Nina Jaworska

Dorota Kolak urodziła się 20 czerwca 1957 roku w Krakowie. Tam też ukończyła PWST. Od 1982 aż do dziś jest aktorką Teatru Wybrzeże w Gdańsku. Pracuje również jako pedagog - prowadzi zajęcia z aktorstwa na Akademii Muzycznej i w Gdańsku. Przed kamerą debiutowała w serialu "Radio Romans". Potem na małym ekranie mogliśmy podziwiać ją m.in. w "Pensjonacie pod Różą", "Przepisie na życie" i "Barwach szczęścia". Stworzyła także niezapomniane kreacje m.in. w filmach "Zjednoczone stany miłości", "Jestem twój", "Zabawa zabawa".


Tele Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: Dorota Kolak
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy