- Wstrząsnęło mną to, że - o czym dziś ludzie zdają się zapominać - Fukushimę nawiedziły tak naprawdę trzy katastrofy: tsunami, trzęsienie ziemi i wybuch elektrowni atomowej. A wszystko to w ciągu raptem 20 minut! Byłam tym zdruzgotana, myślałam o Fukushimie niemal codziennie, a sześć miesięcy po tragedii uznałam, że mam już dość nieścisłych medialnych newsów i powinnam odwiedzić to miejsce osobiście - niemiecka reżyserka Doris Dörrie w rozmowie z Piotrem Czerkawskim opowiada o swym nowym filmie, wchodzącym właśnie na polskie ekrany "Fukushima, moja miłość".
Piotr Czerkawski: Osiem po lat po pamiętnym "Hanami - kwiat wiśni" powracasz w swojej twórczości do tematyki japońskiej. Nie bałaś się wejść dwa razy do tej samej rzeki?
Doris Dörrie: Myślałam, że jestem już wolna od takich uczuć, ale nawet nie wiesz jak bardzo stresowałam się przed premierą. Oczyma wyobraźni już widziałam wszystkie te nagłówki w stylu: "Dörrie się powtarza!".
O ile wiem, te koszmary jednak się nie ziściły.
- Nie, odrobinę zirytowały mnie tylko - pochwalne w zamierzeniu - komentarze, z których wynikało, że zrobiłam film w stylu wielkich mistrzów - Ozu i Mizoguchiego. Szanuję tych reżyserów, ale na Boga, dlaczego miałabym ich kopiować? Mam wielką prośbę do krytyków, by pozwolili mi kręcić filmy w stylu Doris Dörrie. Ogólnie jednak reakcje po premierze były pozytywne i pozwoliły mi odetchnąć z ulgą. Niemal wszyscy odbiorcy zrozumieli, że - pomimo kilku powierzchownych podobieństw - "Hanami" i "Fukushima..." to dwa zupełnie różne filmy. Podczas gdy pierwszy z nich opowiadał o jednostkowej tragedii, jaką była śmierć męża bohaterki, drugi za punkt wyjścia obiera wielki, zbiorowy kataklizm.
Twoją uwagę przykuł przede wszystkim jego niebagatelny rozmiar?
- Wstrząsnęło mną to, że - o czym dziś ludzie zdają się zapominać - Fukushimę nawiedziły tak naprawdę trzy katastrofy: tsunami, trzęsienie ziemi i wybuch elektrowni atomowej. A wszystko to w ciągu raptem 20 minut! Byłam tym zdruzgotana, myślałam o Fukushimie niemal codziennie, a sześć miesięcy po tragedii uznałam, że mam już dość nieścisłych medialnych newsów i powinnam odwiedzić to miejsce osobiście. Niedługo później byłam już w Fukushimie i chodziłam po strefie skażenia, w której promieniowanie wciąż jeszcze było wysokie. To doświadczenie wywołało we mnie autentyczny szok.
Czy już wtedy przeszło ci przez myśl nakręcenie filmu o Fukushimie?
- Od razu zaczęłam robić notatki, ale nie miały one żadnej zwartej struktury i służyły tylko wyrzuceniu z siebie najsilniejszych emocji. Sytuacja zmieniła się, gdy odwiedziłam ludzi żyjących w strefie skażenia, którzy teraz przenieśli się do tymczasowych mieszkań. Pamiętam, że zaskoczyli mnie siłą charakteru i niezachwianą wiarą w to, że ich kłopoty są tylko przejściowe, a już wkrótce możliwy stanie się powrót do dawnych siedzib albo tego co z nich zostało.
Naprawdę wszyscy wykazywali takich hart ducha?
- Katastrofę zdecydowanie gorzej znieśli mężczyźni. Wielu z nich popełniło samobójstwo, a inni pogrążyli się w pijaństwie albo uzależnili od hazardu. Prawdziwa niezłomność charakteryzowała za to fukushimskie kobiety. Pomyślałam, że moim obowiązkiem jest realizacja filmu, za pomocą którego złożę im hołd. W efekcie właściwie we wszystkie drugoplanowe postacie kobiece w "Fukushimie..." wcielają się nieprofesjonalne aktorki, które odgrywają na ekranie role samych siebie.
W ważnej roli Satori obsadziłaś jednak Kaori Momoi, która jest w Japonii wielką gwiazdą.
- Tak, to aktorka, która ma na koncie współpracę z Kurosawą i jest w ojczyźnie porównana do Meryl Streep. Początkowo obawiałam się trochę tego, jak taka diwa zniesie spartańskie warunki na planie. Nie dysponowaliśmy przecież przyczepami, cateringiem ani żadnymi innymi udogodnieniami, bez których większość ekip filmowych nie wyobraża sobie pracy. Co więcej, wszyscy - twórcy, aktorzy i pracujący na planie robotnicy - spali w tym samym miejscu, w okolicy, w której nie było niczego poza burdelem, krematorium i supermarketem. Kaori nie była może z tego powodu szczęśliwa, ale robiła swoje i nigdy nie narzekała. Nie wyobrażam sobie, by na podobne poświęcenie mogła zgodzić się jakakolwiek hollywoodzka gwiazda.
Naprawdę musieliście pracować w aż tak ekstremalnych warunkach?
- Pewnie gdybym mocno się postarała, mogłyby być trochę lepsze, ale, prawdę mówiąc, nie czułam takiej potrzeby. Wychodzę z założenia, że gdy dysponujesz niewielką ekipą i małym budżetem, daje ci to zbawienną elastyczność. Przydała się ona na przykład, gdy zapragnęłam nakręcić tak zwanego Cat Mana, czyli mężczyznę przebranego za kota, którego widzisz w prologu naszego filmu. Zwróciłam na niego uwagę już na dworcu kolejowym i od razu pomyślałam, że świetnie pasowałby do naszego świata. Gdy zasięgnęłam języka, okazało się, że to facet, który od 9 do 17 pracuje jako urzędnik, a potem wraca do domu i przebiera się w strój kota, bo w ten sposób po prostu się relaksuje. Umówiłam się z nim na spotkanie i usłyszałam, że chętnie da się nakręcić, ale ma na to tylko pół godziny, bo potem musi wracać do swoich spraw. Powiedziałam: "Nie ma problemu" i następnego dnia byliśmy na miejscu z kamerą. Przy choć odrobinie większej ekipie taka wolność byłaby niemożliwa, bo pół godziny zajęłoby nam już samo szukanie miejsca do parkowania.
Wątek kotów powraca w "Fukushimie..." w jeszcze jednej, bardzo przewrotnej odsłonie.
- Tak, Satori uważa, że kotka, którą przygarnęła, stanowi inkarnację jej zmarłej matki. Z naszej perspektywy brzmi to może niedorzecznie, ale w Japonii takie myślenie nie jest niczym nadzwyczajnym. W tamtejszym społeczeństwie silne są tradycje animistyczne, wedle których duszą obdarzony jest nie tylko człowiek, lecz również rośliny i zwierzęta. Jeden z moich japońskich znajomych zupełnie na poważnie mówił mi, że pewien jego krewny powrócił na Ziemię jako pies.
Mimo że twój film jest mocno osadzony w japońskiej kulturze, główną bohaterką "Fukushimy..." postanowiłaś uczynić młoda Niemkę.
- Choćbym nie wiem jak współczuła japońskim kobietom, nie mogę udawać, że nie ma między nami różnic i jestem w stanie w pełni zrozumieć ich emocje. Perspektywa przybyszki z zewnątrz, która pochodzi z tego samego kraju co ja, była dla mnie gwarantem artystycznej uczciwości.
Twoja bohaterka, Marie, mogłaby przyjechać do Japonki jako zwykła wolontariuszka, ale woli pozostać wierna swojej profesji i bawić mieszkańców Fukushimy jako klaun.
- Przyznam ci się, że jestem z Marie bardzo dumna. Moja bohaterka tak naprawdę nie jest dobrym klaunem i w pierwszym kontakcie z dotkniętymi traumą ludźmi z Fukushimy ponosi klęskę. Choć początkowo chce wrócić do Niemiec, ostatecznie jednak znajduje w sobie siłę, by pozostać na miejscu.
Co skłania ją do podjęcia tej odważnej decyzji?
- Marie zaczyna rozumieć, że gdy komuś pomagasz, jednocześnie bardzo wiele dostajesz od niego w zamian. Co takiego otrzymujesz? Przede wszystkim poczucie więzi z drugim człowiekiem, który z kogoś obcego staje się nagle oswojony. Gdy nie dajesz sobie szansy, by tego doświadczyć, ogarnia cię destrukcyjne poczucie izolacji i strachu. Na szczęście wielu moich rodaków zrozumiało to i chętnie zaangażowało się w pomoc uchodźcom. Byłam dumna, że "Fukushima..." miała światową premierę na festiwalu w Berlinie, podczas którego ustawiono w kinach puszki na datki na rzecz ofiar kryzysu migracyjnego. Czułam, że ludzie, którzy wrzucają tam pieniądze, doskonale zrozumieją, o co chodziło w moim filmie.
W "Fukushimie..." bynajmniej nie próbujesz udawać, że relacje pomiędzy odmiennymi kulturami przebiegają w sposób sielankowy. Motyw nieporozumień pomiędzy Wschodem a Zachodem urasta do rangi najważniejszych aspektów twojego filmu.
- Wątek ten jest zdecydowanie autobiograficzny. Marie, zupełnie tak jak ja, jest wysoką, białą kobietą i w związku z tym na każdym kroku czuje się w Japonii jak słoń w składzie porcelany. Tamtejsza kultura nie ułatwia zadania, bo jest naprawdę oryginalna. Trudno na przykład powiedzieć, że ktoś pije herbatę na sposób polski czy niemiecki, a japoński sposób picia rozpoznasz od razu. Przede wszystkim jednak życie w Japonii jest sformalizowane i obwarowane wieloma rytuałami. Choćby więc człowiek nie wiem jak się starał i tak w końcu popełni jakiś błąd, a w związku z tym wyjdzie na głupka. W japońskiej tradycji właśnie taka rola jest zresztą przypisywana cudzoziemcom od dawna.
Pewnie niełatwo poskromić swoje ego i się do niej przyzwyczaić?
- Tak, choć z pewnością pomaga w tym autoironiczne poczucie humoru. Gdy pokonałam już barierę wstydu, zaczęłam zadawać sobie pytanie: czy ten przysłowiowy głupek z Zachodu może jakkolwiek pomóc Japończykom? Uznałam, że odpowiedź jest twierdząca i pamiętałam o tym, kiedy tworzyłam postać Marie.
Co właściwie twoja bohaterka może zaoferować mieszkańcom Fukushimy?
- W przeciwieństwie do nich jest emocjonalna i niesparaliżowana etykietą. Gdy sytuacja tego wymaga, potrafi zachować się spontanicznie, co zaczyna wydawać się Japończykom bardzo odświeżające. Z drugiej strony, jak wspomniałam wcześniej, Marie zyskuje możliwość, by w zamian nauczyć się czegoś od swoich towarzyszy. Choćby tego, by w pierwszej kolejności myśleć o kimś innym, a nie o sobie. Choć trudno nam to przyznać, w Europie w ogóle nie jesteśmy do tego przyzwyczajeni. Przed chwilą zamówiłam kawę, ale nie przyszło mi do głowy, by spytać, czy przypadkiem również nie miałbyś na nią ochoty. Gdyby razem z nami siedziała Japonka, na pewno piłbyś już pyszne cappuccino i co chwilę słyszał pytanie: "Czy na pewno ci smakuje? Nie potrzebujesz przypadkiem więcej cukru?". Z naszej perspektywy taka postawa może wydać się początkowo karykaturalna, ale ma w sobie ogromnie dużo uroku.
Marie mogłaby nieść Japończykom radość na wiele różnych sposobów. Dlaczego postanowiłaś uczynić z niej akurat klauna?
- To zabawne, bo w dzieciństwie bałam się klaunów, a przez to do teraz za nimi nie przepadam. W trakcie przygotowań do realizacji filmu trafiłam jednak na organizację Klauni bez Granic, której członkowie jeżdżą do obozów dla uchodźców czy do miejsc dotkniętych katastrofami, by nieść ludziom pocieszenie. Z miejsca zakochałam się w tej idei i zapragnęłam poznać odpowiedzialnych za nią ludzi. Obecny w Fukushimie twórca amerykańskiego odłamu Klaunów, Moshe Cohen, zafascynował mnie tak bardzo, że postanowiłam obsadzić go w jednej z ról w filmie.
Dlaczego Moshe zrobił na tobie aż tak duże wrażenie?
- Pamiętam, że pewnego dnia spytałam go prowokacyjnie: "Co z tego, że dacie ludziom pół godziny rozrywki, jeśli za chwilę znowu będą musieli wrócić do swoich trosk?". Moshe odpowiedział błyskawicznie: "Myślisz, że w ich sytuacji te chociaż 30 minut beztroski naprawdę nie jest na wagę złota?". Zrobiło mi się głupio i pomyślałam, że ma rację. Tym bardziej, że przez pryzmat swoich filmów, łącznie z "Fukushimą...", staram się robić mniej więcej to samo: zapewniać widzom kilkadziesiąt minut relaksu i dodawać lekkości temu, co na co dzień jest ciężkie. Nie przychodzi mi to łatwo, bo mam wrażenie, że Niemcy zwykle postępują zupełnie na odwrót.
O tym, że w "Fukushimie..." poszłaś pod prąd, świadczy choćby to, że nakręciłaś swój film w czerni i bieli.
- Ta decyzja przyszła mi łatwo, bo gdy tylko przyjeżdżasz na miejsce, orientujesz się, że nie ma tam właściwie żadnych kolorów. Próżno na przykład szukać zieleni, gdyż cała okoliczna przyroda uległa zniszczeniu. Jedyną barwą, która rzuca się w oczy, jest szarość nieba, która, jak możesz się spodziewać, nie wydała mi się zbyt interesująca. Zdecydowałam się więc na czerń i biel głównie ze względów estetycznych, uważam na przykład, że filmowane w ten sposób twarze wyglądają pięknie. To jednak niejedyna motywacja, bo dodatkowo spodobał mi się charakterystyczny dla tych barw kontrast i tkwiąca w nim poezja.
Liryczną aurę wokół twojego filmu tworzy już sam tytuł "Fukushima, moja miłość’.
- Na początku rozmowy mówiłam ci, że nie lubię naśladować innych twórców, ale tu pozwoliłam sobie na mały wyjątek i nawiązanie do kultowego filmu Alaina Resnaisa. W "Hiroszima, moja miłość" główną bohaterką była Francuzka, która jedzie do dotkniętej tragedią Japonii obarczona własną, prywatną traumą. W moim filmie sytuacja do pewnego stopnia się powtarza. Nie zapominajmy również o tym, że - choć natura zdarzeń, które spotkały tytułowe miasta była trochę inna - obie ucierpiały w wyniku katastrof nuklearnych.
"Fukushima..." wydaje się przesiąknięta buddyjską z ducha równowagą. Filozofia ta faktycznie jest dla ciebie inspirująca?
- Z całą pewnością. Kilkanaście lat temu nakręciłam nawet film pod tytułem "Oświecenie gwarantowane", w którym dwaj Niemcy wyruszają do Japonii, by spędzić trochę czasu w buddyjskim klasztorze Zen. Podczas pracy zrozumiałam, że na Zachodzie lansuje się zwykle uproszczoną, popkulturową wersję buddyzmu. W rzeczywistości praktykowanie go wymaga przestrzegania trudnej do utrzymania, nadludzkiej wręcz dyscypliny. Gdy ktoś się jednak przełamie, czeka go wielka nagroda. Jest w "Fukushimie..." scena, w której Satori uczy Marie, że jeśli masz przed sobą szklankę herbaty i zrobisz naprawdę wszystko, by skoncentrować się wyłącznie na niej, trapiące cię troski na jakiś czas przestaną się liczyć. Głęboko wierzę, że to naprawdę działa.
Czy próbujesz zarażać tego typu myśleniem osoby z twojego otoczenia?
- Nie bezpośrednio, ale jestem profesorem akademickim i zainteresowanie buddyzmem na pewno wywiera wpływ na mój sposób uczenia. Wychodzę na przykład z założenia, że najważniejszą rzeczą, którą mogę zaszczepić młodym ludziom, jest entuzjazm. Wstydem napawają mnie moi rówieśnicy mówiący dzieciom: "Nie rób tego, nie poradzisz sobie, to wbrew pragmatyzmowi". To przez takich jak oni wielu studentów przychodzi dziś na naszą uczelnię ze strachem w oczach i powtarza, że należy do straconego pokolenia, dla którego nie ma przyszłości. Za punkt honoru uważam oswajanie tych lęków i zachęcanie młodzieży, by robiła, czego pragnie i nie bała się, że zostanie to źle ocenione przez rodziców, przyjaciół czy pracodawcę. Wiele osób powtarza, że u progu dorosłości liczy się znalezienie odpowiedniej ścieżki rozwoju, ale moim zdaniem to połowa sukcesu. Prawdziwa sztuka polega na tym, by podążyć nią pewnym krokiem.
Rozmawiał Piotr Czerkawski