Dawid Ogrodnik: Bez okularów
- Kiedy ściągałem okulary, musiałem cały czas kontrolować pracę oczu. Gdy pierwszy raz obejrzałem "Ikara...", poczułem, że w momentach, kiedy gram bez okularów, mój bohater jest bardziej bezbronny - powiedział Dawid Ogrodnik, odtwórca tytułowej roli w filmie "Ikar. Legenda Mietka Kosza" Macieja Pieprzycy.
"Ikar. Legenda Mietka Kosza" jest historią inspirowaną życiorysem jazzmana (granego przez Dawida Ogrodnika), którego obiecującą karierę przerwała tragiczna śmierć. Mieczysława Kosza poznajemy jako kilkuletniego chłopca, urodzonego we wsi Antoniówka, który zachorował na jaskrę i z powodu braku możliwości natychmiastowego leczenia stracił wzrok, a następnie trafił do ośrodka dla niewidomych w Laskach. Tam odkrył, że muzyka może stać się sposobem, by na nowo zobaczyć świat. Talent i konsekwentna praca sprawiły, że Kosz stał się świetnym pianistą klasycznym, a następnie jazzowym. Odnosił liczne sukcesy w kraju i za granicą, ale poza sceną czuł się coraz bardziej samotny.
Mieczysław Kosz to kolejna twoja rola wzorowana na realnej postaci po m.in. Tomaszu Beksińskim z "Ostatniej rodziny" Jana P. Matuszyńskiego czy raperze Rahimie z "Jesteś Bogiem" Leszka Dawida. Dotykanie losów prawdziwego człowieka to szczególne zadanie dla aktora?
- Rzeczywiście, jest w tym dodatkowy pierwiastek mobilizacji. Kiedy idę na film, który jest od początku do końca wymyślony, nie towarzyszą mi takie same uczucia jak wtedy, gdy oglądam coś, co wydarzyło się naprawdę. Pierwiastek prawdziwości zmusza mnie do bardziej wytężonej uwagi. Przygotowania do roli opartej na prawdziwej postaci też przebiegają inaczej. Staram się robić to jak najrzetelniej, bo najważniejsze, żeby nikogo nie skrzywdzić. To właściwie praca dziennikarska, nieustanne dążenie do zachowania obiektywizmu. Wiadomo, że każdy z nas chce się zaprezentować w jak najlepszym świetle, więc kiedy coś od kogoś słyszymy, musimy to podzielić przez różne stany emocjonalne, w jakich ten człowiek jest obecnie i w jakich był 20 lat temu.
W przeszłości grałeś już także bohaterów niepełnosprawnych. W jednym z poprzednich filmów Macieja Pieprzycy "Chce się żyć" stworzyłeś kreację chorego na porażenie mózgowe Mateusza. Z kolei w "Nietoperzu" Kornela Mundruczo, wystawianym w TR Warszawa, grałeś niepełnosprawnego Łukasza. Jak podczas pracy nad "Ikarem..." udało ci się uniknąć powielania tych samych środków wyrazu?
- Uniknięcie pułapki powtarzania czegokolwiek to był klucz. Oczywiście, od początku bardzo chciałem zagrać tę postać i cała historia bardzo mnie wciągnęła, ale kiedy pierwszy raz przeczytałem scenariusz, dostrzegłem w nim podobieństwa do "Chce się żyć". Dlatego razem z Maćkiem podjęliśmy decyzję, że przejrzymy scenariusz "Ikara..." i wyrzucimy albo zmienimy wszystkie podobne fragmenty. Zajęło nam to trzy miesiące. Gdybym miał wskazać, czego nie udało się uniknąć, byłaby to korelacja duży - mały bohater. Tego nie można było zmienić, bo film miał ukazywać cały przekrój życia Mieczysława Kosza - od dzieciństwa do śmierci.
Mieczysław Kosz to postać, którą łatwo byłoby przesycić sentymentalizmem. W tę pułapkę także nie wpadłeś.
- Gdy już w coś wchodzę, staram się w tym trwać i solidnie wykonywać swoje zadanie. Na początkowym etapie pracy czasem zdarzało mi się powiedzieć "tu jest za bardzo sentymentalnie" albo "w tym miejscu trzeba podkręcić". Bardzo sobie cenię, że Maciek mi to umożliwiał, bo to nie jest takie oczywiste. Niektórzy reżyserzy nie są otwarci na sugestie aktorów. Wtedy po prostu przychodzisz i grasz.
Jamie Foxx, który w filmie "Ray" Taylora Hackforda zagrał legendarnego, niewidomego muzyka Raya Charlesa, przygotowywał się do pracy w paryskim Instytucie Młodych Niewidomych. Ty swoje przygotowania także oparłeś na spotkaniach z niewidomymi?
- Dużo dało mi spotkanie z niewidomym chłopakiem, który zajmuje się montażem dźwięku. On ma swoją firmę, studio nagrań w Warszawie i sam montuje. Zaprosił mnie do siebie, zrobił mi kawę, długo rozmawialiśmy. Później wyszedł ze mną na papierosa, wróciliśmy i w pewnym momencie uświadomiłem sobie, że to wszystko dzieje się tak, jak gdybym był w towarzystwie osoby widzącej. Poczułem ulgę. Ta wyolbrzymiona w mojej głowie dysfunkcja, którą miałem zagrać, przybrała wymiar bardzo ludzki. Wcześniej ciągle zastanawiałem się: "Boże, jak zagrać niewidomego? Powinienem patrzyć cały czas w jeden punkt?". Nagle to zniknęło i stało się zaledwie dodatkiem do tego, co jest do zagrania. Naprawdę, nie poświęcałem temu zbyt wiele uwagi.
- Zastanawialiśmy się tylko, co zrobić z oczami, czy zastosować metodę patrzenia w jeden punkt. Wydało mi się to zbyt tendencyjne, więc zacząłem szukać inspiracji w filmach dokumentalnych. Znalazłem dokument Wernera Herzoga "Kraina ciszy i ciemności" o osobach niewidomych i niesłyszących jednocześnie. Uznałem, że to jest niesamowite w tych ludziach - ten obraz skupienia, dość frywolny i samoistny ruch gałek ocznych. Pokazałem to Maćkowi, a on zaakceptował mój pomysł. Bałem się momentów, w których musiałem zdjąć okulary. Dopiero później zrozumiałem, że Mieczysław Kosz też tak miał. Tylko że moje obawy brały się z tego, że kiedy je ściągałem, musiałem cały czas kontrolować pracę oczu. Nie wiem, może to moje złudzenie, ale gdy pierwszy raz obejrzałem "Ikara...", miałem poczucie, że w momentach, w których występowałem bez okularów, mój bohater był bardziej bezbronny.
Udało ci się dotrzeć do kogoś, kto znał osobiście Mieczysława Kosza?
- Znała go dosłownie garstka ludzi. Oczywiście, w toku przygotowań zaczęły się pojawiać osoby, które opowiadały, że go poznały, były na jego koncercie. Ale na początku nikogo takiego nie spotkałem. Nieoceniona okazała się pomoc Jacka Ostaszewskiego, który nie tylko zainspirował Maćka do pewnych zmian scenariuszowych, ale też nakreślił nam cały świat jazzu z lat 60. i 70. To były początki tego gatunku w Polsce. Początki Krzysztofa Komedy i jego składu, czyli Tomasza Stańki i Jana Ptaszyna Wróblewskiego. Pierwszy festiwal jazzowy, który odbył się w 1968 r. w Sopocie. Jacek Ostaszewski wprowadził mnie bardzo głęboko w świat swoich doświadczeń, a przez to także Mieczysława Kosza, bo on z nim wtedy przebywał. Jeździł na pierwsze koncerty, mieszkał w akademiku. To spotkanie było jednym z kluczowych.
Także możliwość pracy z Leszkiem Możdżerem musiała być dla ciebie bardzo pomocna.
- Kiedy poznawałem jazz Leszek był już ikoną, osobą na ścisłym topie. Możliwość pracy z nim była dla mnie wyjątkowa. Pamiętam, jak zadzwoniłem do niego po pierwszej lekcji gry na fortepianie i powiedziałem mu, że na kolejną na pewno nie pojadę. Uznałem, że szkoda czasu, że w taki sposób nigdy nie przygotuję się do roli. Poprosiłem Leszka, żeby nagrywał kamerą, jak gra poszczególne utwory i wysyłał mi te filmy. On lubi wyzwania, więc się zgodził. Podsyłał mi materiały, a ja uczyłem się ich przy fortepianie. To była już stricte techniczna harówka. Kiedyś uczyłem się w szkole muzycznej. Mam słuch muzyczny i bardzo szybko zapamiętuję większe partie muzyczne. Natomiast to nie sprawiło, że liczba godzin spędzonych przy fortepianie była mniejsza niż przypuszczałem. Miałem nawet taką refleksję, że szkoda, że nie poświęciłem w szkole muzycznej więcej czasu na fortepian, bo to się teraz na mnie zemściło.
Według Leszka Możdżera, Mieczysław Kosz był postacią dramatyczną, której muzyczny świat przepełniał mrok. Ty postrzegasz go podobnie?
- Kiedy zaczynasz słuchać czyjejś muzyki, nagle masz poczucie, że poznajesz przestrzeń tego człowieka. Jazz Mieczysława Kosza na pewno nie jest łatwy. Gdybym miał porównać jego utwory do innego gatunku, część z nich wydaje mi się bliska muzyce psychotycznej. Rzucane akordy, plamy dźwiękowe, wchodzenie w jazz - to wszystko wiele mówi o stanie ducha, stanie psychicznym. Faktycznie, można stwierdzić, że to jest świat mroczny. Ale równie dobrze można powiedzieć, że świat Magika też był mroczny. To prawda, ale jednocześnie był bardzo kolorowy. To tylko skróty myślowe. Większe znaczenie miało dla mnie, gdy uświadomiłem sobie, że Mieczysław Kosz należał do tej grupy artystów, dla której proces tworzenia to właściwie jedyne chwile w życiu przepełnione wolnością i pozbawione cierpienia. Dlatego jego muzyka robi na mnie tak duże wrażenie.
Rozmawiała Daria Porycka