Reklama

Buntownik cały czas we mnie jest

- Nie zdradziłem swoich ideałów, ciągle potrafię marzyć. Nie sądzę, żebym osiągnął już szczyty kariery. Bardzo chciałbym się rozwijać jako reżyser - nie tylko to powiedział Antonio Banderas w rozmowie z Martą Grzywacz, z RMF FM.

Pochodzącego z Hiszpanii aktora dla kina odkrył Pedro Almodovar. Banderas zagrał w kilku jego filmach, m.in. w "Matadorze", "Prawie pożądania", "Zwiąż mnie" i "Kobietach na skraju załamania nerwowego". Aktor od lat mieszka i pracuje w Hollywood. Ma na swym koncie udział w takich kinowych przebojach, jak "Desperado", "Evita", "Maska Zorro", "Grzeszna miłość", "Frida". Podkładał też głos pod Kota w Butach w serii o Shreku.

Banderas, którego ostatnio oglądamy na ekranach w filmie "Poznaj przystojnego bruneta", ma za sobą trudne chwile. W Tunezji, podczas kręcenia zdjęć do nowego filmu "Black Gold", ekipa filmowców dostała się niemal w sam środek rewolucji.

Reklama

Marta Grzywacz, RMF FM: Czy twoje życie było zagrożone?

Antonio Banderas: - Mam nadzieję, że nie, ale było niebezpiecznie. Musieliśmy na 4 dni przerwać zdjęcia i opuścić plan filmowy, bo zamieszki zaczęły się toczyć w bardzo bliskiej odległości od nas. Wszyscy byliśmy zestresowani, tym bardziej, że 75% naszej ekipy filmowej stanowili Tunezyjczycy, który bardzo martwili się o los swojego kraju. Mogłem im tylko współczuć. Zasługują na lepsze życie.

Sam kiedyś byłeś buntownikiem. Policja cztery razy zamykała cię w więzieniu za udział w wywrotowych filmach.

- I ten buntownik cały czas we mnie jest, dlatego popieram rewolucyjne ruchy w Afryce. Myślę, że kiedyś kobiety odegrają tam wielką rolę, są niezależne, nowoczesne, liberalne. Nie wyobrażam sobie, żeby można im było narzucić na przykład noszenie burki...

Dziś pędzisz spokojne życie w Los Angeles. To dziwne miasto dla Europejczyka, lubisz tu mieszkać?

- To nie jest miasto. To zlepek domów, które stoją obok siebie. Miejsce do pracy, wymyślone przez ludzi przemysłu filmowego. Kompletnie sztuczne, zbudowane w sercu pustyni. Do Los Angeles nadal dowozi się wodę z Arizony! Wolałbym mieszkać w Nowym Jorku i ze wszystkich sił próbuję przekonać do tego moją żonę [Melanie Griffith - red.] , ale ona nie chce. Nawet ją rozumiem - mimo, że urodziła się w Nowym Jorku, tu została wychowana, tu mieszkają jej przyjaciele. Poza tym nasza najmłodsza córka - Stella - jeszcze się uczy, więc i dla niej ta przeprowadzka byłaby trudna. Ale za 4 lata, kiedy skończy szkołę i pójdzie na studia, prawdopodobnie przeniesiemy się do Nowego Jorku. To jest miasto, które kocham. Co wieczór możesz być w innym teatrze. Dla kogoś, kto uwielbia teatr, to raj.

I opuścisz swój piękny dom w Beverly Hills?

- To będzie logiczne, kiedy zaczniemy się z Melanie starzeć. Nasz dom jest bardzo duży, ma 5 tysięcy metrów kwadratowych. To prawda, ze jest piękny. Niektórzy mówią, że wybudowano go w andaluzyjskim stylu, ale ja jestem Andaluzyjczykiem i uważam, że dom jest raczej w stylu toskańskim, co najwyżej dach ma andaluzyjski. Jak na Los Angeles jest bardzo stary bo pochodzi z 1921 roku. Teraz jest pełen życia, bo są dzieci, ale kiedy zostaniemy z Melanie sami, nie będziemy się dobrze czuć w tej ogromnej rezydencji. Nie wyobrażam sobie, żebyśmy mieszkali tutaj za parę lat.

Czy nadal masz także dom w Maladze?

- Tak, mamy dom w Marbelli i dość często tam bywamy, choćby w święta, na przykład takie jaki Wielki Tydzień. Przez 7 dni odbywają się w dużych hiszpańskich miastach wspaniałe religijne ceremonie. Ulicami Malagi ciągną wtedy wielkie procesje zakapturzonych pokutników.

Bierzesz w nich udział?

- Zdecydowanie tak. Razem z całą rodziną. 300 mężczyzn niesie pozłacany, barokowy ołtarz z figurami świętych, który waży 6 ton. To jest ceremonia religijna, ale ma wiele wspólnego z tożsamością narodową, tradycją, kulturą, sztuką.

A nie z wiarą?

- Tak, z wiarą też. Ja nadal jestem katolikiem. W tej wierze zostałem wychowany i jestem jej wierny.

Ale skoro wspomniałeś o sztuce, to rozumiem, że się nią interesujesz.

- Oczywiście. Urodziłem się niedaleko domu Picassa, więc to nie tylko mój ulubiony malarz, to mój bohater. Picasso wyjechał z Malagi będąc w tym samym momencie swojego życia, w którym i ja opuściłem miasto. Z tym, że on odniósł nieco większy sukces.

Ale nie śpiewał tak dobrze jak ty. Czy powinniśmy się spodziewać płyty Antonia Banderasa?

- Nie sądzę. Jeśli kiedyś nagram płytę, zrobię to wyłącznie w celach charytatywnych. Zresztą na spotkaniach dobroczynnych dużo śpiewam. Robię to także, wtedy kiedy wymaga tego ode mnie rola, tak jak w musicalu "Evita" czy "Nine", który graliśmy na Broadwayu przez rok, a niedługo wchodzimy na scenę z kolejnym. Ale nie chcę być profesjonalnym piosenkarzem. Proponowano mi to po filmie "Evita", gdzie śpiewałem z Madonną. Jej wytwórnia płytowa zwróciła się do mnie z propozycją nagrania płyty, inni także pukali do moich drzwi, ale odmawiałem.

Antonio Banderas w duecie z Sarah Brightman:


Więc śpiewasz tylko dla Melanie?

- Tak, śpiewam dla Melanie i dla siebie. Mam piękne hobby i niech tak pozostanie.

Co się stało z tym młodym mężczyzną, który przyjechał do Los Angeles z dalekiej Malagi i nie znał ani słowa po angielsku, a dziś ma swoją gwiazdę w Alei Sław na Hollywood Boulevard?

- Nadal tu jest. Porusza mną wciąż ta sama siła, która sprawiła, że znalazłem się w Hollywood. Nie zdradziłem swoich ideałów, ciągle potrafię marzyć. Nie sądzę, żebym osiągnął już szczyty kariery.

To o czym marzysz?

- Marzę o tym, żeby opowiadać ciekawe historie. Bardzo chciałbym się rozwijać jako reżyser. Pod koniec tego roku mam w planach wyreżyserowanie kolejnego filmu, znowu chciałbym zagrać w teatrze.

A kiedy ostatecznie nauczyłeś się angielskiego?

- Kiedy przyjechałem do Stanów. Był 1999 rok, miałem wtedy 30 lat. Nie było łatwo. Nadal nie jest. Do tej pory mam problemy ze słownictwem.

Chodziłeś na kursy?

- Przez krótki czas. Kręciłem wtedy "Mambo Kings" i ktoś mnie na siłę zaciągnął na kurs. Byłem tam przez miesiąc, jeszcze zanim zaczęliśmy kręcić. Później, przygotowując rolę, uczyłem się tekstu fonetycznie. Prosiłem o przetłumaczenie scenariusza na hiszpański, więc wiedziałem o co chodzi, a potem pracowałem z fonetykiem.

To dobrze, bo kiedy spotkałeś swoją żonę, mogłeś chociaż powiedzieć: "jaka jesteś piękna" - po angielsku.

- Zanim spotkałem Melanie minęło 5 lat. Do tego czasu sporo się nauczyłem i wiele już potrafiłem zrozumieć z tego, co mówi do mnie moja żona. Ona też rozumiała mnie w wystarczającym stopniu.

Stanowicie z Melanie niezwykłą parę, jak na Hollywood...

- Trudno tu utrzymać związek, to prawda. Masz wokół siebie mnóstwo pięknych, bardzo interesujących ludzi. Ale kiedy my się poznaliśmy, oboje byliśmy po przejściach. Melanie miała za sobą nieudane małżeństwo. Ze mną było podobnie. Oboje już wiedzieliśmy, jak to jest tworzyć związek w takim środowisku jak nasze. Może dlatego się udało. Od 16 lat jesteśmy cudownym małżeństwem. Jasne, ze przez ten czas zdarzały nam się kryzysy - górki, dołki - życie to w końcu rollercoaster - ale przetrwaliśmy. Idziemy do przodu. Mamy mnóstwo planów na przyszłość. Przede wszystkim jednak mamy dzieci. Zbudowaliśmy rodzinę, a więc coś, co wykracza poza nas samych i nasze uczucia względem siebie.

Nasze dzieci? Tylko Stella jest twoją córką...

- Mówię w ten sposób także o dzieciach Melanii. Wszystkie traktuję jak swoje. Jestem z nich dumny. Alexander [Bauer - red.] mieszka w Nowym Jorku i jest muzykiem rockowym. Dakota [Johnson-red.] gra w filmach. Ostatnio m.in. w "Social Network" u boku Justina Timberlaka, a najmłodsza Stella niedługo skończy 15 lat, zobaczymy co dalej.

Przyprowadza do domu chłopców?

- Na razie tylko przyjaciół.

Sądzisz, że wszystko ci mówi?

- Sądzę, że mówi mi wszystko, co chce (śmiech).

Kiedy zobaczymy cię w Polsce?

- Bardzo chciałbym do was przyjechać. Dostaję z Polski mnóstwo listów, prawdopodobnie więcej niż z jakiekolwiek innego kraju w Europie, więc muszę sprawdzić dlaczego.

RMF FM
Dowiedz się więcej na temat: Antonio Banderas | Marta Grzywacz | RMF FM | W.E. | cały
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy