Bożena Dykiel: Najważniejszy jest spokój
Świetna aktorka komediowa. Pogodne usposobienie i czarujący uśmiech zjednują jej sympatię widzów. Kłopoty z sercem sprawiły, że teraz chce nieco przystopować. Stawia na spokój, ale nie rezygnuje z grania w „Na Wspólnej”.
Urodziła się pani na wsi, ale dorastała w Warszawie. Jak wtedy wyglądała ulica Spacerowa, gdzie pani mieszkała?
Bożena Dykiel: - Przyszłam na świat w Grabowie u babci. Tak chciała moja mama, która po urodzeniu mnie wróciła do Warszawy, do męża. Moja kochana Spacerowa szła bezpośrednio do Belwederskiej. Do 1955 roku nie było ambasady radzieckiej. Potem ulica zmieniła kształt, puszczono tramwaj. Dziś jest ruchliwą śródmiejską arterią, przy której nie chciałabym mieszkać.
Ale kiedyś było dobrze?
- Wspaniale. Do Puławskiej dwa kroki. Mama robiła zakupy w Supersamie przy placu Unii, gdzie wszystko można było wystać. Wcześniej w tym miejscu był targ, więc rano słychać było stukot kopyt końskich ciągnących wozy po kocich łbach na Spacerowej. Zimą w miejscu targu było lodowisko, gdzie chodziłam z rodzeństwem poszaleć na łyżwach.
Talent zdradzała pani już w podstawówce. A pamięta pani pierwsze kroki w PWST na Miodowej?
- Poszłam do sekretariatu. Mówię, że chcę się zapisać na egzamin. "A nie chciałaby pani egzaminu na próbę?". Czemu nie? - pomyślałam. Przepytywał mnie profesor Jan Kreczmar. Gdy zawyrokował: "Tak, może pani zdawać", byłam już pewniejsza siebie, ale egzamin to i tak wielki stres. Nie było się w co ubrać. Kostiumik uszyła mi ciotka, buty zdobyła gdzieś mama. W sklepach wtedy wiele nie było, lata 60. były cienkie, nędzne...
Może trudno o nich myśleć dobrze?
- Ależ wspominam je wspaniale! Wszyscy klepali biedę, ale ludzie się lubili, byli serdeczni. Ze Szkoły Teatralnej nie chciało się wychodzić. Trzeba nas było wyganiać, bo ciągle coś kombinowaliśmy, robiliśmy próby kabaretu, stroiliśmy żarty. Tego dziś nie ma.
Bo wszyscy gdzieś pędzimy?
- Może po to, żeby się wcześniej położyć do piórnika? Nie żałuję, że mam tyle lat, ile mam. Dzieciństwo, studia, młodość przeżyłam w cudownych dla mnie czasach.
Pierwsza pani przygoda zawodowa to STS. Jak pani tam trafiła?
- W żadnym z teatrów nikt mnie nie chciał. Wreszcie znajomy mówi: "Może STS?". Znałam teatry, na spektakle chodziłam od szkoły. Ale STS? Tam nie byłam nigdy. Niemniej poszłam na rozmowę, a dyrektor Andrzej Jarecki mnie przyjął. Tę atmosferę pamiętam do dziś. Po przedstawieniu nie szło się do domu. Zawsze coś się działo, śpiewy, żarty, ktoś grał na pianinie. Bufetowa robiła kanapki.
A alkohol lał się strugami?
- Hmm, jedną butelką "upijało się" ze 20 czy 30 osób!
W STS-ie zobaczył panią Andrzej Wajda, który akurat kompletował obsadę do ekranizacji "Wesela" Wyspiańskiego.
- Wajdę do spotkania ze mną namówił Andrzej Łapicki, który był moim profesorem od scen. Zawsze czułam, że mi się przygląda. Zuzia, jego córka, opowiadała mi potem: "Ojciec, jak przyszedł do Szkoły, był spięty. Na szczęście zobaczył ciebie, jasną blondynkę z fantastycznym temperamentem. Dostrzegł w tobie dziewczynę z jajem!".
I tak oto dostała pani rólkę Kaśki. Kiełbasa w jednej ręce, kieliszek w drugiej. Te rekwizyty to był pani pomysł?
- (śmiech) Tak było na tańcach po odpuście w święto Matki Boskiej Zielnej u mojej babci w Grabowie, gdzie do matury spędzałam wakacje. Z tą różnicą, że w filmie zagrał bardziej elegancki, "pański" kieliszek. Dzięki rólce w "Weselu" trafiłam do prawdziwej fabryki snów. Tylu znanych aktorów, moich profesorów! Pierwszy raz do Warszawy na Chełmską przyjechał Kraków. Ze Spacerowej dreptałam na zdjęcia do hali na Chełmskiej na piechotę.
Rola mała, ale znacząca, to Magda w "Ziemi obiecanej". Pani wpadła na pomysł, żeby Danielowi Olbrychskiemu zrzucać na głowę doniczkę z kwiatkiem?
- (śmiech) No tak. Scena z końmi, które mnie prawie rozdeptały, też była moim pomysłem... Dobrze wyszło, bo operator Witek Sobociński, który ma genialną rękę do zdjęć, mnie lubił, a ja zawsze mu opowiadałam, co planuję zrobić. I on to filmował, a Wajda zatwierdzał.
Młodej aktorce musi być trudno zaistnieć wśród sław. Jak pani sobie poradziła w serialu "Alternatywy 4" u boku Romana Wilhelmiego?
- Romek był wielkim samolubem, a jednocześnie wspaniałym aktorem. Takim aktorom wybaczam wszystko. Starałam się zagrać tak, żeby mu nie przeszkadzać. A wszyscy i tak pamiętają Miećkę Aniołową.
To sztuka umieć z pokorą usunąć się w cień.
- Wilhelmi miał główną rolę, prawie nie schodził z ekranu, a ja coś tam robiłam skromnie, żeby nie było wstydu. Ale wiele się przy nim nauczyłam. To, że dziś umiem dużo, zawdzięczam wybitnym twórcom, z którymi miałam szczęście pracować. Przecież teatru uczył mnie Hanuszkiewicz, filmu Wajda! Najwyższa półka. A oni nie skąpili mi rad. Kiedyś chciałam zejść z planu "Wesela". Wajda na to: "Niech pani nie znika, proszę patrzeć, jak koledzy grają". I uczył: "Praca w filmie polega na wyobraźni".
Świetnie, że się to wszystko pani przydarzyło. I tych ról znakomitych wiele. Takich jak Halina w "Domu".
- Mam pretensje do świata, że reżyser Janek Łomnicki nie został doceniony tak, jak na to zasługiwał. "Dom" to jest serial! Odcinki po półtorej godziny, których nikt nie przerywa reklamami. Za tymi pieniędzmi niedługo się tak zakręcimy, że wyjdzie nam to bokiem...
Niedawno miała pani kłopoty z sercem. Już wszystko dobrze?
- Kłopoty się kończą, jeśli oddajemy się w dobre ręce. Dziękuję panu profesorowi Andrzejowi Bochenkowi i całemu zespołowi Polsko-Amerykańskiej Kliniki Serca w Bielsku-Białej.
Ale zmieniła pani choć odrobinę tryb życia?
- Chcę przystopować. Chociaż z moim charakterem nie będzie łatwo. Jeśli się na coś zdecyduję, to będzie to coś małego. Z tym że nie wszyscy chcą mi odpuścić. Muszę nauczyć się mówić nie. Jedyne, co sobie zostawiam, to "Na Wspólnej". Od 15 lat jesteśmy zgraną rodziną.
Chyba domyślam się, co jest dziś dla pani najważniejsze w życiu.
- Spokój! Wtedy kwitnę. Lubię mieć coś do zrobienia, ale nie, kiedy ktoś chce, żebym to zrobiła. Kocham mieć czas dla siebie. Poćwiczę, pokrzątam się po ogrodzie i domu, ugotuję coś pysznego. Pobędę z dziećmi i z wnukami. Wtedy czuję się najlepiej.
Ma pani jakieś życzenie do losu?
- Żebyśmy na starość z panem Rysiem byli samodzielni i samowystarczalni. Ale czy tak będzie, nie wiem.
Rozmawiała Bożena Chodyniecka.