Reklama

Borys Szyc: Szczęśliwa czterdziestka

Niedawno skończył 40 lat. Borys Szyc podkreśla, że to dla niego nowe otwarcie. Uczy się kontaktować ze swoimi emocjami, staje się zrównoważonym mężczyzną i bez przerwy pracuje. Aktorstwo to jednak nie wszystko. Jest też kochającym tatą 13-letniej córki, Soni.

Niedawno skończył 40 lat. Borys Szyc podkreśla, że to dla niego nowe otwarcie. Uczy się kontaktować ze swoimi emocjami, staje się zrównoważonym mężczyzną i bez przerwy pracuje. Aktorstwo to jednak nie wszystko. Jest też kochającym tatą 13-letniej córki, Soni.
Pomału uczę się rozpoznawać własne emocje - przekonuje Borys Szyc /Wojciech Stróżyk /Reporter

Czwarta dekada życia zaczęła się dla pana wysypem niezłych filmów. Wśród nich jest "Kamerdyner" (Srebrne Lwy na 43. FPFF) i "Zimna wojna" (Złote Lwy), wytypowana jako polski kandydat do Oscara.

Borys Szyc: - Symbolicznie czterdziestka faktycznie wiąże się dla mnie ze sporymi zmianami. Nie da się nie zauważyć, że dzieje się coś dobrego. Otwiera się nowy rozdział i bardzo mnie to cieszy.

Dalej jest pan takim gadżeciarzem jak kiedyś? Smartfon, tablet...

- Oczywiście! Takie coś chyba nigdy człowiekowi nie przechodzi.

Reklama

Córeczka ogląda filmy z pana udziałem? Jeździ na festiwale?

- Sonia nie jest już taka mała. Ma 13, za chwilę 14 lat. Jak większość nastolatków, jest na etapie fascynacji YouTubem. Więc co tam filmy z tatą. (śmiech) Ma swoich idoli. Pomogłem jej nawet poznać jedną z ulubionych gwiazd, przez co zyskałem duży szacun.

Chciałaby pójść w pana ślady?

- O aktorstwie jakoś nie wspomina. Pasją Soni stał się śpiew. Muszę przyznać, że jest w tym rewelacyjna. Dużo ćwiczy. Robi wszystko, żeby doskonalić warsztat. Ma zapał, pasję, nie brak jej wytrwałości.

Pan też wydał płytę.

- Faktycznie, swego czasu podśpiewywałem. Ale powiem panu szczerze, że mój głos przy jej wypada naprawdę blado. Córka ma niesamowicie mocny wokal. Nie wyszedłbym na tym źle, gdybym wziął u niej kilka lekcji.

Moglibyście nagrać coś razem.

- Jest to jakiś pomysł, ale nie wybiegajmy w przyszłość. Czas pokaże.

Czekające na premierę produkcje z pana udziałem ("Piłsudski", "Legiony") to niezła lekcja historii Polski. A że zbliża się stulecie odzyskania niepodległości...

- One m.in. w tym celu powstają. Mają przypominać wydarzenia, które są prawie zapomniane. Choć opowiadają o znanych ludziach, skupiają się na epizodach, z których nie zdajemy sobie sprawy.

Na przykład?

- Weźmy Piłsudskiego w filmie Michała Rosy. Wiemy, kim był. Rozumiemy, ile dla Polski znaczy. Tu koncentrujemy się jednak na mało znanym okresie jego życia, gdy nie był jeszcze naczelnym wodzem, ale terrorystą. Dopiero zakładał PPS. Zaczynamy od ucieczki ze szpitala psychiatrycznego św. Mikołaja Cudotwórcy w Petersburgu, do którego trafił z X Pawilonu Cytadeli. Nie udałaby się, gdyby nie pomoc kumpli. Czy wie pan, że była to jedna ze stu największych ucieczek w historii? Uwagę poświęcili jej nawet producenci batonika Milky Way, umieszczając w latach 20. XX wieku w swoich produktach wkładkę z opisem wyczynu Piłsudskiego. Celowo wydobywamy z Michałem takie smaczki.

Wspaniale jest grać męża stanu!

- Tyle że on wtedy jeszcze nim nie był. Sprawiał wrażenie nawiedzonego faceta z wizją. Był wielkim patriotą, który często grał va banque. Nie miał nic, marzył o wszystkim. Czytając scenariusz, czułem, że jest mi bliski, że go rozumiem. Ja również cały czas do czegoś dążę, o czymś marzę. I nie zawsze jest to do końca określone. (śmiech)

Odnoszę wrażenie, że lubi pan swoich bohaterów.

- Szukam w nich siebie. Czegoś, co nas łączy, jakiejś wspólnej cechy. O Piłsudskim nie myślałem jak o wybitnym wodzu. Wiedziałem, że jest ikoną, ale szukałem jego ludzkich cech. Słabości, tego, co lubił, co mu sprawiało przyjemność, jak spędzał wolny czas. Ktoś kiedyś trafnie zauważył, że człowieka można poznać po tym, jak się bawi. A on żył szeroko. Uwielbiał kobiety, był kochany, nie oszczędzał się. Miał momenty załamania i depresji, myśli samobójcze. I przyciągał ludzi. Nie stałby się legendą, gdyby nie charyzma.

Podobno Paweł Pawlikowski ("Zimna wojna") nauczył pana, że na planie mniej znaczy więcej.

- Była to dla mnie ważna lekcja. Paweł tak kieruje aktorem, że zdejmuje wszystko, co zbędne. Zabiera ruchy, naddatki, różne nasze sposobiki na zapełnienie przestrzeni. Wyciąga esencję. Chce swoją historię pozbawić ozdobników. Jego filmy są ascetyczne w obrazie, czarno-białe, choć jednocześnie pełne emocji. Uczucia są tonowane, a jednak kipią. Schowane, ale widoczne. To jest właśnie siła, która nadaje jego filmom realności.

Ucieszy się pan z nominacji do Oscara, jeśli ją otrzymacie?

- Bardzo. Ale... Lepiej nie zapeszać.

Prywatnie potrafi pan oszczędnie dysponować uczuciami?

- Dobre pytanie. Zawsze byłem człowiekiem szerokich emocji. Dopiero uczę się z nimi kontaktować. Dojrzewam jako aktor, mężczyzna. Zaczynam się orientować, o co mi chodzi, co mnie gryzie, co cieszy. Lekcja, której udzielił mi Paweł, trafiła do mnie w najlepszym momencie.

Świetnie zagrał pan w "Kamerdynerze". Film mnie poruszył. Zwłaszcza, że urodziłem się na Pomorzu.

- Scenariusz sprawił, że musiałem zorientować się w temacie. Każdy z nas odrobił zadanie domowe z historii. Natomiast obszar geograficzny Trójmiasta i Kaszub i mnie jest bliski. Pomieszkuję w Sopocie. Kręcenie na tych terenach to była czysta przyjemność. Chociaż... Wyznam panu, że trochę oszukiwaliśmy. Filmowy dwór rodu von Kraussów znajduje się na Mazurach. Nie udało nam się odnaleźć tak dobrze zachowanego majątku na Pomorzu. Na szczęście klimat mazurskich dworów świetnie oddaje to, co działo się na Kaszubach.

- Reżyser sięgnął po temat wcześniej mi nie znany: ludobójstwo w Piaśnicy. To jedna z najbardziej wstrząsających scen, pokazana w piękny, artystyczny sposób. Bez przemocy, symbolicznie. Dlatego robi takie wrażenie. Na widowni robi się cicho jak makiem zasiał.

Podczas pokazu na festiwalu w Gdyni byliśmy trochę smutni.

- To prawda. Warto jednak czasem pokazywać haniebne fragmenty dziejów, żeby nie zapomnieć, że zło cały czas jest blisko. Czai się tuż za rogiem.

Są postaci, w których przegląda się pan jak w lustrze?

- Maciek z komedii "Serce nie sługa", przyjaciel Filipa (Paweł Domagała). Zwraca się do niego trochę jak bliscy do mnie sprzed lat, gdy byłem bardzo niepoukładany. Wszyscy mi mówili, żebym się ustatkował, zmienił, nie skakał z kwiatka na kwiatek. Dzisiaj coraz mniej mam tych cech. Staję się powoli takim zrównoważonym Maćkiem.

Rozmawiał Maciej Misiorny


Tele Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: Borys Szyc
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy