Borys Szyc: Cały czas dojrzewam jako ojciec

Borys Szyc /Piotr Zając /Reporter

Kiedy kończył 40 lat, mówił, że dojrzał jako aktor i mężczyzna. Pięć lat później Borys Szyc zapewnia, że dojrzewa także jako ojciec. W październiku na ekrany kin trafi jego nowy film "Miało cię nie być", w którym partneruje mu na ekranie córka Sonia. - Kiedy urodziła się Sonia, miałem 27 lat i byłem kompletnym idiotą. Wydawało mi się, że mam tysiące innych rzeczy, które powinienem zrobić. Teraz na pierwszym miejscu jest rodzina, dopiero potem praca. Dotychczas było odwrotnie. Zmieniły się priorytety - mówi Interii aktor, który jest także ojcem 3,5-rocznego Henia.

Tomasz Bielenia, Interia: Znani aktorzy, którzy mieli rodziców aktorów, często opowiadają o tym, jak to rodzice odradzali im pójście w ich ślady. Kiedy twórcy filmu "Miało cię nie być" chcieli zaprosić na próbę twoją córkę Sonię, nie tylko jej nie powstrzymywałeś, ale też zaproponowałeś pomoc.

Borys Szyc: - Chcieli mnie wykorzystać, żeby dotrzeć do Sonii. Ale, że scenariusz traktował o relacji córki i ojca, a scena, którą zaproponowano na casting, była właśnie z ojcem, pomyśleli, że może bym jej podrzucił ten tekst, skoro już taki zawód uprawiam. Akurat ten casting wypadł w takiej luce czasowej miedzy tym, jak Sonia przyjechała na Dworzec Centralny a moim spektaklem w Teatrze 6. piętro. Poszliśmy więc na tył teatru i tam, w kulisach, zainicjowaliśmy jakoś tą sytuację. Okazało się, że ta energia między nami gra i płynie.

Reklama

Czyli nie jesteś jednym z tych aktorów, którzy odradzaliby swojemu dziecku aktorską karierę?

- Ona się jeszcze nie zdecydowała, więc nawet nie mam jej co odradzać... Moja mama, która nie jest aktorką, też mi odradzała. Jest po Akademii Sztuk Pięknych, więc miała z aktorami wiele wspólnego, jako że studiowała w Krakowie w czasach rozkwitu Piwnicy Pod Baranami. Musiała się tego naoglądać, znała też parę tragicznych życiorysów i pewnie chciała mnie uchronić, ale nie dało rady. Chęć bycia aktorem była we mnie zbyt silna, do tego chciałem wyrwać się z mojego rodzinnego miasta Łodzi, czułem, że muszę gdzieś wyjechać, bo tam jest inny, piękny świat. Nie dało rady mnie zatrzymać. Ale kiedy już dostałem się do szkoły aktorskiej, to się cieszyła.

- Natomiast ja postanowiłem, że absolutnie nie będę stawał mojej córce na drodze do realizacji jej marzeń. Nie zamierzam też wpływać na jej życiowe decyzje - Sonia stwierdziła, że po maturze chce sobie zrobić rok przerwy. Na początku zareagowałem dość nerwowo, ale potem stwierdziłem - okej. Jeżeli chce się uczyć języka, pracować, wyjechać na parę miesięcy, to jest sytuacja na którą ani mnie, ani mojej mamy nie było stać. Nie myślałem, że w ogóle tak można. A ona ma teraz tyle możliwości, świat się teraz tak zmienił, że niech próbuje. Absolutnie jej nie cisnę i sam jestem ciekaw, czym mnie zaskoczy.

Czy kiedy okazało się, że możecie nakręcić wspólnie film, nie potraktowałeś tego przede wszystkim jako próby zbliżenia się do córki?

 - Szczerze mówiąć, to była dla mnie największa wartość wynikająca z realizacji "Miało cię nie być". Najważniejsze było dla mnie te trzydzieści wspólnych dni, kiedy ten film kręciliśmy. Sonia mieszka w Katowicach już od początku liceum i właściwie to, że akcja filmu dzieje się w Katowicach, zostało zmienione pod nią. Ja też mogłem wreszcie z nią w tych Katowicach posiedzieć, poznać jej znajomych, którzy zabierali mnie w różne miejsca, przeniknąć do jej świata. To było dla mnie fascynujące przeżycie. Spędzaliśmy wspólne poranki, wygłupiając się w "make-upie", ucząc się wspólnych scen. Więc masz rację, że to był czas, który normalnie by się nie przydarzył. Normalnie dziecko nie chciałoby ze mną siedzieć trzydziestu dni. A z drugiej strony gdybym miał jej przez trzydzieści dni zapewnić takie atrakcje, żeby chciała ze mną być, to nie wiem, co musiałbym zrobić.

- Film jest jednak tak magicznym zajęciem, że przyciąga każdego. Przez te trzydzieści dni nie było ani sekundy nudy. Myślę też, że dla niej był to pewnego rodzaju życiowy egzamin dojrzałości; sama była jeszcze wtedy przed maturą. Sonia się niezwykle zmieniła po nakręceniu tego filmu, myślę, że zyskała pewność siebie. To ona dostała tę rolę, a ja byłem tam na doczepkę - to była ta cudowna sytuacja. Pracowała, była doceniana na planie, czuła, że to, co robi, jest fajne i się ludziom podoba. Zarobiła swoje pieniądze. Wyszła z tego doświadczenia niezwykle zbudowana. A ja byłem wzruszony i po ojcowsku dumny.

Dowiedziałeś się czegoś nowego o swojej córce?

- Tak. Okazało się, że jest bardzo zdyscyplinowaną, poukładaną osobą. Mimo że mamy wspólne cechy, na przykład pewien rodzaj działania w chaosie i rozkojarzeniu, to okazało się, że na planie była niezwykle skupiona, dokładna, powtarzalna, za co zyskała od razu szacunek całej ekipy technicznej. bo nie ma nic gorszego niż aktor, który nigdy nie staje w tej samej pozycji, na każdym dublu robi coś innego - to jest masakra. Natomiast ona była jak profesjonalistka. Rozpływałem się z dumy, bo widziałem, jak chłopaki za kamerą pokazują mi: "Super. Dobra robota". A przede wszystkim nie wiedziałem, że moja córka potrafi grać. Trochę się obawiałem... Wiesz, jak to jest. Idziesz ze swoim dzieckiem i chcesz, żeby fajnie wyszło, ale miałem obawy, że nagle zobaczę aktora z "Trudnych spraw", który udaje, że coś gra, topornie recytując pod nosem wyuczone kwestie. A tu się okazało, że moja córka ma talent i była całkowicie naturalna. Po jednym dniu czuliśmy się, jakbyśmy grali ze sobą od wielu lat.

Ten rok jest dla ciebie dość ważny z osobistego punktu widzenia. Twoja córka skończyła 18 lat, na premierę czeka wasz wspólny film, za parę miesięcy sam świętował będziesz 45. urodziny. Przypomina mi się twój wywiad sprzed pięciu lat, w którym przyznałeś, że dojrzewasz jako aktor i jako mężczyzna. W międzyczasie po raz kolejny zostałeś ojcem, a w swych ostatnich kinowych rolach - w "Miało cię nie być" oraz serialu "Warszawianka" - aspekt ojcostwa wybija się na pierwszy plan. Chciałem się więc zapytać, czy dojrzałeś jako ojciec?

- Powiedziałbym, że to jest proces. Cały czas dojrzewam jako ojciec. Dojrzałe tacierzyństwo - Heniu ma teraz 3,5 roku - to jest zupełnie co innego. Kiedy urodziła się Sonia, miałem 27 lat i byłem kompletnym idiotą. Wydawało mi się, że mam tysiące innych rzeczy, które powinienem zrobić. Teraz na pierwszym miejscu jest rodzina, dopiero potem praca. Dotychczas było odwrotnie. Zmieniły się priorytety.

- Na pewno w moim życiu jest teraz spokojniej, ale czy łatwiej jest być dojrzałym ojcem? Nadal to dziecko wymaga bardzo dużej atencji, a jeszcze z chłopcem to jest zupełnie inne doświadczenie. Pamiętając siebie samego z dzieciństwa, zagłębiam się więc w jakieś pokłady cierpliwości, które powinienem mieć, a nie zawsze się do nich dokopuję. Bo zwyczajnie jestem już najnormalniej na świecie zmęczony. Inaczej reaguję już na dźwięki, nie zawsze mi się chce wszystko robić w tej sekundzie, natomiast przeżywam to tacierzyństwo bardzo dogłębnie i dojrzale. I obserwuję tego małego człowieka, ale też Sonię - bo przecież nie przestałem być tatą Sonii, mimo że skończyła już 18 lat. Obserwuję więc na trzeźwo te dwa osobne byty. I chyba tego się też nauczyłem, że to są osobne byty. Osobni ludzie z własnymi pomysłami na świat, którzy już nie należą do mnie. Mogę ich wspierać, ale to, jak będzie wyglądało ich życie, to już zależy głównie od nich.

Pamiętam, jak powiedziałeś w jednym z wywiadów, że w każdym z bohaterów próbujesz odnaleźć cząstkę siebie. Chciałem się zapytać, czy w tym kontekście rola w "Warszawiance" nie była dla ciebie ryzykiem konfrontacji z demonami przeszłości. Twój bohater to bowiem modelowy przykład imprezowicza.

- Nie ukrywam, że bardzo się tego obawiałem. Postawiłem sobie takie człowieczo-aktorskie zadanie. Rodzaj psychodramy, którą na sobie wykonam, rodzaj rozliczenia z przeszłością...

Autoterapii?

- Autoterapii. Ale niebezpiecznej. Na szczęście dysponuję pewnym aktorskim warsztatem, którym starałem się to wszystko obsłużyć, ale u człowieka uzależnionego zawsze jest ten nałóg pod skórą. Jest pamięć mięśni, pamięć emocjonalna... Udając, że się pije, będąc wokół ludzi - choćby statystów, którzy napełniają ci kieliszki - to zawsze wzbudza pewien mechanizm. To było niebezpieczne. Myślę, że zapłaciłem za to parę razy snami i złym samopoczuciem, ale ta historia mnie na tyle urzekła, była piękna i stanowiła rozliczenie nie tylko z moim z życiem. To opowieść o samotności i dojrzewaniu, przed którym się ucieka, ja przynajmniej długi czas uciekałem, nie wiedząc właściwie dlaczego. Jest to dla mnie niezwykle ważny projekt.

Jak kilka lat temu "Zimna wojna" święciła triumfy na świecie, to wydawało się, że wszyscy zaraz porobicie międzynarodowe kariery. Rozmawiałem ostatnio z reżyserką castingu filmów o Bondzie, Debbie McWilliams...

- Tej, która na festiwalu Off Camera nagrodziła Sonię.

Nazwisko twojej córki coś jej musiało mówić, bo jak wspominała polską obsadę "Zimnej wojny", bez zastanowienia i bezbłędnie wymieniła Borysa Szyca. Nie masz poczucia, że twoja zagraniczna kariera mogła rozwinąć się lepiej?

- W ogóle mogła się rozwinąć.

Kot gra za granicą, Adamczyk gra, Dorociński coś tam gra...

- "Coś tam gra" - ładnie to opisałeś. Ja też "coś tam" zagrałem i "coś tam" się jeszcze ukaże w tym roku, taki amerykańsko-nowozelandzko film "Jojka". Będzie jeszcze serial "Furia". Pojawiłem się też w serialu Netfliksa "Kierunek: Noc". Wszystko fajnie, tylko... Gdyby "Zimna wojna" była po angielsku, a my byśmy byli Amerykanami - to by wszystko było kompletnie inaczej. My zawsze będziemy aktorami z zagranicy. Sytuacja trochę się zmienia, Joasia Kulig najmocniej z nas robi tam karierę, grywa spore role w ważnych filmach, na premierę czeka film Michaela Keatona z jej udziałem. To musi być dla nas zawsze jakaś nisza. Najczęściej gramy kogoś z Europy Wschodniej...

W filmie "Jojka" grasz Rosjanina.

- No widzisz. Dorociński zginął w łodzi podwodnej jako ten zły Rosjanin. I to są najczęściej role, które się nam proponuje. Szkoda, że nie jesteśmy tak sexy, jak latynoscy aktorzy. Ale kto wie, może kiedyś nastąpi jakaś przemiana, że wschodni akcent stanie się w Hollywood pożądany i atrakcyjny?

Co dalej? "Detektyw Forst" już ukończony?

- Tak. Jesteśmy obecnie na etapie postprodukcji i czekamy na ogłoszenie przez Netflix daty premiery. Na pewno nastąpi ona w 2024 roku. Co jeszcze? Jest jeden bardzo piękny projekt, ale niestety nie mogę o nim mówić do czasu, gdy zostanie ogłoszony przez producentów. Myślę, że to będzie duże wydarzenie.

- Razem z moją wspólniczką i agentką w jednej osobie - Martą Barańską rozwijamy naszą firmę BoMa Films. Na razie nie widzę, kiedy miałbym przestać coś robić, ciągle się coś dzieje. W związku z rozwojem platform streamingowych rynek bardzo się rozruszał. Czy to dobrze, czy źle - można o tym dyskutować. Na pewno tęsknimy za filmami kinowymi i ludźmi w kinach.

A propos produkcji kinowych. Czy jest szansa, że film o Tadeuszu Kantorze kiedykolwiek ujrzy światło dzienne?

- Też chciałbym znać odpowiedź na to pytanie. Zwracamy się z nim do WFDIF [Wytwórnia Filmów Fabularnych i Dokumentalnych - przyp. red.], która ma teraz pełne prawa do filmu. Zdaje się, że podpis od spadkobierców Tadeusza Kantora nie był załatwiony przed rozpoczęciem zdjęć, więc to chyba największy błąd, jaki popełniła ówczesna pani producent. Zobaczymy. Widziałem fragmenty i powiem tak... Warto by było, żeby ten film się w końcu ukazał.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Borys Szyc | Miało cię nie być
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama