Reklama

Bogusław Wołoszański: Ostrożnie z pamiętnikami

Stworzył ponad tysiąc odcinków "Sensacji XX wieku". Bogusław Wołoszański uważa, że tematy na kolejne nigdy się nie wyczerpią, bo wciąż wychodzą na jaw nowe fakty.

Stworzył ponad tysiąc odcinków "Sensacji XX wieku". Bogusław Wołoszański uważa, że tematy na kolejne nigdy się nie wyczerpią, bo wciąż wychodzą na jaw nowe fakty.
Bogusław Wołoszański chętnie jeździ na rowerze i nartach, zajmuje się ogrodem albo strzela z pistoletu /AKPA

Głęboki głos, charakterystyczne intonacja i gestykulacja, nieodłączna kurtka. Twórca "Sensacji XX wieku", które w 2000 r. w plebiscycie tygodnika "Polityka" zostały uznane za najlepszy program w historii polskiej telewizji, niestrudzenie odkrywa kolejne mroczne tajemnice przeszłości. Bo, jak mówi, nie ma ciekawszego zajęcia niż dociekanie prawdy.

W tym roku mija 35 lat od emisji pierwszego odcinka "Sensacji XX wieku". Pamięta pan, czemu był poświęcony?

- Wtedy, czyli w 1983 r., bardzo aktualna i niepokojąca była sprawa terroryzmu. Stąd temat tego odcinka - "Celownik". To historia Hannsa Martina Schleyera, niemieckiego przedsiębiorcy porwanego i zabitego w 1977 r. przez terrorystów.

Reklama

Dzisiaj ma pan jeszcze o czym opowiadać?

- Oj, tak! Nawet często wracam do niektórych spraw, dlatego że wciąż pojawiają się nowe informacje. Teraz piszę książkę o Andrieju Własowie, sowieckim generale schwytanym przez Niemców. Był bardzo źle nastawiony do stalinizmu i podjął współpracę z Niemcami, by obalić Stalina. Do niedawna było o nim wiadomo tylko tyle, że dostał się w ręce sowieckie i został skazany na śmierć. Teraz znalazłem raporty z 1945 r. oficera sowieckiego, który schwytał Własowa. Dlatego po trzech latach postanowiłem wrócić do tej sprawy. Często żyjemy mitami, całkowicie zmyślonymi opowieściami, a w ich kreowaniu szczególną rolę pełnią pamiętniki. Nic tak bardzo nie fałszuje historii, jak one. Jeśli sięgniemy do pamiętników Otto Skorzenego, esesmana, który wsławił się uwolnieniem Mussoliniego w 1943 r., to tam aż kipi od kłamstw, przeinaczeń i konfabulacji. Każdy autor pamiętnika, zwłaszcza tacy jak Reinhard Gehlen, ojciec zachodnioniemieckiego wywiadu, Albert Speer, polityk, architekt i minister uzbrojenia III Rzeszy, albo Wernher von Braun, współtwórca rakiet V-2 i amerykańskich sukcesów kosmicznych, wymyślają w swoich pamiętnikach niesłychane historie, żeby się przedstawić z jak najlepszej strony i zatuszować wszystko, co mogłoby zaszkodzić ich wizerunkowi. Dlatego historia jest tak zachwaszczona i zakłamana. Dogrzebywanie się do prawdy jest wspaniałym zajęciem.

Nie należy więc wierzyć pamiętnikom?

- Są bardzo ważnym źródłem historycznym, ale pod warunkiem, że czyta je ktoś, kto potrafi wykryć w nich fałsz albo zastanowić się, dlaczego nagle znikają całe fragmenty życia autora pamiętników. Należy więc do nich podchodzić z ogromną ostrożnością.

Z jakich więc materiałów korzysta pan podczas przygotowywania programów?

- Przede wszystkim wychodzę z założenia, że historia nie może być jednowymiarowa, oparta wyłącznie na materiałach z jednego źródła. Na wydarzenia historyczne musimy spojrzeć z wielu stron. Warto porozmawiać z ludźmi, którzy w nich uczestniczyli. Można też dotrzeć do miejsc, w których działo się coś istotnego. Dla mnie bardzo wartościowym źródłem informacji są filmy archiwalne i kroniki, nawet propagandowe. Na przykład zachowała się ciekawa radziecka kronika z 1966 r. z pogrzebu Siergieja Korolowa, ojca radzieckiej kosmonautyki. W tłumie ludzi na placu nie było ani jednej kobiety! Spędzono tam wojsko, żołnierze byli przebrani w cywilne ubrania, mieli udawać zwykłych żałobników.

Wynika z tego, że to, co wyczytamy z materiałów historycznych, to także kwestia interpretacji. Może ci, którzy tęsknią za ZSRR, nie dopatrzyliby się w tym tłumie poprzebieranych żołnierzy.

- Stara prawda mówi, że historię piszą zwycięzcy. To zjawisko jest znane na całym świecie, chociaż w państwach o starej, ugruntowanej demokracji występuje rzadko. Tam, gdzie demokracji nie ma albo dopiero się rodzi - jak w Polsce - wiatry historii są szczególnie silne. W takich miejscach spojrzenie na historię często się zmienia, przykładem są choćby nasi "żołnierze wyklęci", coraz częściej nazywani "niezłomnymi". Wciąż budzą ogromne kontrowersje i nie wiadomo, czy byli bohaterami, czy bandytami.

Przedstawia pan każdą historię emocjonalnie, relacjonuje wydarzenia sprzed lat z pasją, buduje napięcie. Krąży nawet o panu dowcip, że gdyby to pan opowiadał o przygodach Kubusia Puchatka, słuchacze mieliby gęsią skórkę.

- Bo historia to moja prawdziwa pasja. Moim marzeniem było kiedyś dotarcie do miejsc, w których rozgrywały się wielkie wydarzenia, i do ich świadków. Nie sądziłem, że uda mi się je zrealizować. A jednak: byłem i w Hiroszimie, i na Okinawie, i w gabinecie Winstona Churchilla w Londynie, siadałem za sterami (chociaż nie pilotowałem) niemieckiego samolotu Heinkel He 111 - legendarnego bombowca z II wojny światowej.

Wszędzie było panu łatwo się dostać?

- W czasach przed 1989 r. byłem przybyszem zza żelaznej kurtyny, a to dobrze do mnie nastrajało ludzi, do których się zgłaszałem. W brytyjskich muzeach nie dość, że nie żądali ode mnie pieniędzy, to jeszcze pozwalali mi przyjeżdżać przed godzinami dla zwiedzających, żebym mógł kręcić w pustych salach. W pobliżu Verdun jest góra, która w czasie wojny "strzegła" tzw. drogi życia - jedynego szlaku, którym dowożono zaopatrzenie do Verdun. Po jej jednej stronie były wojska francuskie, po drugiej niemieckie i żołnierze obydwu armii kopali pod górą tunele, żeby wysadzić przeciwników. Niemcy okazali się szybsi, odpalili 53 tony dynamitu. W rezultacie góra się zapadła, a kościół stojący na szczycie "wjechał" do jej wnętrza. Część tuneli jednak pozostała, potomkowie francuskich żołnierzy opiekują się nimi. Kiedy tam przyjechałem, byli zaskoczeni, że Polak dotarł aż tak daleko. Chociaż nie znaliśmy ani jednego wspólnego języka, porozumieliśmy się częściowo na migi i wpuścili mnie pod ziemię. Z kolei w Sinsheim spotkałem się z dyrektorem i właścicielem prywatnego Muzeum Techniki. Ten człowiek, wielki miłośnik kolei wąskotorowej, miał ukochaną lokomotywkę, która jednak nie jeździła, i w całej Europie szukał kogoś, kto by mu ją wyremontował. Zrobiły to zakłady w Pile i dyrektor zakochał się w Polsce. Był więc dla mnie szczególnie miły i pomocny - otworzył przede mną muzeum i archiwa oraz skierował do swojego przyjaciela, właściciela grupy warownej Lini i Maginota.

À propos lokomotywy - podobno chciał pan postawić w swoim ogrodzie jakiś sprzęt wojskowy. Czołg? Pojazd opancerzony?

- Armatę. Chciałem uratować okaz stojący przez zamkiem Czocha. Dlaczego armata bodaj z 1906 r. stała przed średniowiecznym zamkiem - nie wiem. To było wiele lat temu i nie ma nic wspólnego z obecnym dyrektorem zamku. Koła wspaniałej armaty Schneider stały w trawie, wryły się w ziemię i gniły ich drewniane obręcze. Serce mi się krajało. Wpadłem na pomysł, że kupię kopię średniowiecznego działa i ofiaruję władzom zamku w zamian za tę armatę, którą przewiózłbym do mojego ogródka. Zanim ktoś rozważył tę propozycję, wyciągnęliśmy zabytek z błota i postawiliśmy na płytach chodnikowych, żeby dalej nie niszczał. Transakcja nie doszła jednak do skutku zgodnie z zasadą: niech gnije, byle było nasze. Kiedy byłem tam ostatnio, widać, że ręka jakiegoś konserwatora w końcu zadziałała. Ale to rzadki przypadek, że ktoś w Polsce zajmuje się zabytkami militarnymi, czego najlepszym, strasznym przykładem są unikatowe forty w Toruniu. Zabytek o wartości światowej powinien ściągać tłumy turystów, a jest pomazany sprayami, część została zniszczona przez firmę, która urządziła tam piwnicę win. Pozostałe w fortach niesłychane mechanizmy kopuł pancernych po prostu niszczeją.

Gdyby stworzyć sobie obraz ubiegłego stulecia na podstawie "Sensacji XX wieku", byłby to w 99 procentach czas wojen. Nic innego godnego zainteresowania się wówczas nie wydarzyło?

- Ejże, rozegrały się wtedy dwie największe wojny w dziejach cywilizacji, proszę pani! Pierwsza, nazywana Wielką Wojną, i II wojna światowa. To są wojny, które określiły byt Polaków. Dotknęła nas szczególnie druga. To, jacy jesteśmy, jest ich efektem. To, że jesteśmy Polakami, to również ich pokłosie. W wyniku pierwszej odtworzyliśmy naszą państwowość, a straty, jakie ponieśliśmy w drugiej, odczuwamy do dzisiaj. Na dodatek obraz głównie II wojny światowej został poważnie zafałszowany, choć częściowo już odtworzony. Mówię o zbrodni wołyńskiej, Katyniu, agresji sowieckiej z 17 września 1939 r. Ciągle jest sporo spraw do odkurzenia albo odkłamania i paru ludzi, na których trzeba spojrzeć inaczej.

Uczymy się czegoś z naszej historii?

- Obawiam się, że nie. Ciągle nie zdajemy sobie sprawy, jaki wpływ na los przeciętnego człowieka i całego narodu ma polityka. Kiedy patrzę na filmy archiwalne, na las uniesionych rąk w niemieckich miastach i zachwyt Niemców nad Hitlerem, myślę o okropnych nieszczęściach, jakie ten człowiek ściągnął także na Niemców. Warto sobie uzmysłowić, że to właśnie politycy przesądzili o straszliwym kataklizmie XX wieku - II wojnie światowej.

Ostatnią pana książką jest "Wiek krwi" - kontynuacja "Tego okrutnego wieku". To naprawdę najbardziej krwawy okres w dziejach?

- Historia jest zawsze okrutna, ale rozwój techniki sprawił, że w XX wieku okrucieństwo miało szczególnie wielki wymiar.

Zajmie się pan wkrótce XXI stuleciem?

- Wszystko, czego się dowiadujemy z mediów, jest grą propagandową. Musi minąć kilkadziesiąt lat, żeby w miejsce zmanipulowanych faktów pojawiła się prawda. Najlepszy przykład to sprawa Iraku - Stany Zjednoczone wspierane przez świat zdecydowały się usunąć Saddama Husajna pod pretekstem, że produkuje broń nuklearną i biologiczną. Okazało się, że to wszystko były kłamstwa. Trzeba więc długo poczekać, dlatego myślę, że ja już nie zdążę zgłębiać sensacji XXI wieku.

Rozmawiała Anna Bugajska

To i Owo
Dowiedz się więcej na temat: Bogusław Wołoszański
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy